niedziela, 20 grudnia 2015

Szaleństwo

Sama do końca nie rozumiem co napisałam.
Moja pani od polskiego z gimnazjum stwierdziła, że można to interpretować na wiele sposobów.
Lubię panią od polskiego z gimnazjum.

***


  Naokoło było ciemno. Jedynym źródłem światła jej pokoju był nikły blask monitora. Przesunęła muszkę w lewo i kliknęła w baner reklamowy. Nowy portal społecznościowy. Mruknęła zadowolona, przejrzawszy go pobieżnie. Zarejestrowała się i zdziwiona zauważyła, że otrzymała już pierwsze pytanie. Przeczytała je kilka razy. Wstukała odpowiedź na klawiaturze i opublikowała ją na swoim profilu. Uśmiechnęła się do różowego misia stojącego obok monitora

Jak chciałabyś umrzeć?
Szybko i bezboleśnie.

  Następnego dnia w gazecie ukazał się artykuł. "Osiemnastoletnia gwiazda zamordowana!" głosił nagłówek, a zaraz pod nim widniało lekko zamazane zdjęcie dziewczyny z wbitymi w przedramię strzykawkami. Na jej brzuchu leżał różowy miś.

  - Ann! Wychodzę! Trzymaj się kochanie! - zawołała mama. Wymruczałam pożegnanie i wróciłam do kartkowania książki. Przetarłam oczy i z głębokim westchnięciem odrzuciłam głowę do tyłu. Łzy znów pociekły po moich policzkach. Czemu to spotkało akurat mnie? Czemu potrącona nie została ta gruba dziewczyna idąca przede mną? Przez ten wypadek nie mogłam więcej grać! Coś ścisnęło mnie za serce i nie chciało puścić. Nagle zadzwonił telefon. Sięgnęłam po niego niechętnie.
  - Tak? - mruknęłam. 
  - Ann? To ja, Raisa. Jak się czujesz? - usłyszałam w słuchawce.
  - Nie jest źle. Da się przeżyć - pociągnęłam nosem, sięgając po ciastko.
  - To dobrze - odpowiedziała z wahaniem. - Ann? Słyszałaś o tych tajemniczych zabójstwach?
  - Tak, a co? - prychnęłam, przeżuwając kruche ciastko. - Boisz się, że ciebie też dopadną?
  - Nie, nie.. Wiesz, że to nie o to chodzi - odparła szybko. - Martwię się. Te dziewczyny były do ciebie bardzo podobne, nie tylko z wyglądu. One też miały problemy psychiczne i...
  - Nie jestem psychiczna, Clay. Wszystko jest w porządku. Jak tylko moja ręka wróci do normy.. Jak tylko wyzdrowieję, wracam do drużyny - warknęłam, rozłączając się. Znów westchnęłam. Czemu wszyscy uważają mnie za ofiarę losu? Dam radę, poradzę sobie. - Wszystko jest w porządku - powtórzyłam, spoglądając w lustro. Popatrzyła na mnie rozczochrana, zmęczona dziewczyna z podkrążonymi, złotymi oczami, obejmująca kolana ramionami i kiwająca się w przód i w tył. Chwyciłam leżącą obok książkę i rzuciłam nią w lustro, które rozprysło się na setki kawałków. Wrzasnęłam przeciągle, przyciskając poduszkę do twarzy. Kłamca. Kłamca. Kłamca. Nie wrócę. Nie zagram więcej w kosza. Nie ruszę się z domu.
  Stanęłam na ciepłej podłodze i zaczęłam  krążyć po pokoju. Raz po raz pocierałam gips na lewym ramieniu, który opasał też moją klatkę piersiową. Pechowy samochód. Roztrzaskane kości lewego ramienia były przyczyną mojego aktualnego stanu. W końcu chwyciłam laptopa i znów padłam na łóżko. Włączyłam przeglądarkę i wpisałam adres portalu, o którym ostatnio stało się dość głośno. Nazywali go 'dwadzieścia cztery godziny śmierci'. Nie wierzyłam w bezsensowne podejrzenia ludzi, skoro nie było nawet dowodów. Z samych podejrzeń nic nigdy nie wyniknie. Dużo nastolatek z niego korzysta, a tylko nieliczne zostały zamordowane. Zauważyłam nowe pytanie, które zostało mi zadane. Zwlekałam z odpowiedzią, dokładnie rozpracowując każdą ewentualność i żaden argument nie pozostał nieobalony. W końcu, po dwóch dniach, zasiadłam przy laptopie i wklepałam odpowiedź. Chwilę przed naciśnięciem przycisku "odpowiedz", coś zaświtało mi w głowie. Może policja ma rację? Może jakiś szaleniec zabija ludzi bez powodu 24 godziny po otrzymaniu odpowiedzi na tym portalu? Odpędziłam od siebie tą myśl i pewnie nacisnęłam klawisz. W tym samym momencie otrzymałam odpowiedź od jakiejś dziewczyny. Kiedy chciałam kliknąć na ikonkę, żeby móc odczytać odpowiedź, zasnęłam.
  - Ann. Znowu wyszłaś nie pytając mnie o zgodę? - spytała mama, wchodząc do pokoju. Pokręciłam głową, stwierdzając, że nigdzie się stąd nie ruszałam. - Czemu, w takim razie, jesteś ubrana jak do wyjścia? - wskazała czarną bluzę, krótkie spodenki i granatową koszulkę. Wybrnęłam, mówiąc, że był u mnie kolega, a nie chciałam siedzieć przy nim w piżamie. Twarz mamy złagodniała. Po chwili rodzicielka puściła do mnie perskie oko i wyszła, a ja znów usnęłam, czytając kolejną odpowiedź.
  - Znana jest już tożsamość kolejnej ofiary. Jest nią Raisa Clay, siedemnastoletnia licealistka, która... - zdrową ręką chwyciłam stołek i w przypływie szału, roztrzaskałam telewizor. To nie możliwe. Raisa nie żyje? Zaczęłam się miotać po pokoju. Jak to? Jak to? Jak to? Ona nie mogła umrzeć. Nagle stanęłam jak wryta. Czemu? Co w mojej głowie robiły obrazy z chwili śmierci tych dziewczyn? Zrobiło mi się niedobrze. Popędziłam do łazienki, nachyliłam się nad umywalką i zwróciłam cały dzisiejszy obiad. Na przemian wrzeszcząc, śmiejąc się i płacząc, pobiegłam do pokoju. Nerwowymi ruchami zapisałam nad łóżkiem imiona i nazwiska wszystkich ofiar nieznanego mordercy. Pierwszych dziesięciu nie podawali w wiadomościach. Na końcu dopisałam swoje imię. Ręka nie przestawała pisać, mimo, że oczy były przesłonięte kurtyną łez. Kiedy skończyłam, napisałam ogromnymi literami zdanie.

JAK CHCESZ UMRZEĆ?!

  Wtedy wszystko się uspokoiło. Ręce przestały mi drżeć. Przestałam płakać. Nie krzyczałam, nie śmiałam się. Nie wiedziałam jakim cudem do tej pory nikt nie odkrył tożsamości mordercy. Powoli i starannie zapisałam obok nazwisk sposoby śmierci. Chwilę potem weszłam na swój profil na portalu. Na pytanie 'Jak chcesz umrzeć?' odpowiedziałam, że chciałabym się powiesić. Uśmiechnęłam się lekko. Zamknęłam cicho laptopa, by po chwili cisnąć nim w okno. Szyba rozprysła się na miliony kawałków, które porypały się w stronę podwórka. Chwyciłam skakankę, po czym zawiesiłam się na chwilę. Nie. Oszukam przeznaczenie. zerknęłam na podłogę przy oknie. Uśmiechnęłam się. Jest. Jeden, duży. Złapałam go i poszłam do łazienki. Odkręciłam kran, położyłam się w wannie i pozwoliłam, żeby moje ciało otoczyła kojąca, ciepła woda. Wtedy ścisnęłam w dłoni kawałek szkła i podcięłam sobie żyły. Odłamek wchodził gładko w moją skórę. Nie czułam bólu. Wreszcie byłam jedną osobą. Wreszcie wszystko zrozumiałam. Byłam szalona. To ja zabijałam. Potwierdziły to wszystkie dowody, które znalazłam zaraz po śmierci Raisy. Mój pokój był usiany dowodami. Oparłam głowę o brzeg wanny i pozwoliłam swojej świadomości powoli odpłynąć. Wraz z moją krwią wypływały ze mnie moje grzechy, poczucie winy i druga ja. Odebrałam życie najbardziej niebezpiecznej osobie, która jako jedyna mogła jednym ruchem wydać moje winy.
Sobie.

  - Kończąc dzisiejsze zajęcia chciałabym, żebyście bliżej przyjrzeli się sprawie Ann Stewart. Przypominam tylko, że zabijała najlepsze zawodniczki dlatego, że sama nie mogła już grać. Chciałabym, żebyście na następne zajęcia przygotowali pomysły w jaki sposób udało jej się umknąć policji przez te 12 lat, co mogłaby teraz robić, czemu przestała zabijać.. Prosiłabym, żebyście trochę się rozpisali. Dziękuję. To tyle. Do widzenia - powiedziała. Licealiści opuścili klasę. Christina potarła przedramiona. Przez cienki materiał bluzki czuła stare, głębokie blizny. Uśmiechnęła się szeroko, włączając komputer. Ostatnio ludzie zaczęli znikać w niewyjaśnionych okolicznościach. Weszła na portal. Teraz już nic jej nie groziło. Starała się wszystko doprowadzać do końca. Weszła na profil jakiegoś chłopaka i zadała mu jedno proste pytanie. Teraz wystarczyło poczekać na odpowiedź. Odchyliła się na krześle, wyjęła z torebki podręczne lusterko i spojrzała w nie, sprawdzając makijaż. Teraz już nikt nie miał jak jej wydać. Uśmiechnęła się do złotookiej kobiety z lekko podkrążonymi oczami, którą widziała w lusterku. Kliknęła ikonkę odpowiedzi i oblizała usta. James Black chciał zjechać z klifu prosto do morza w swoim ulubionym samochodzie. - Da się zrobić, kotku - mruknęła. Zebrała swoje rzeczy i ruszyła do wyjścia. Miała tej nocy pełne ręce roboty.

sobota, 19 grudnia 2015

Sick Love (Black Lagoon)

Czas na głównych bohaterów pierwszego anime na liście moich TOP10 <3

***

  -Rock! Czemu nie nosisz tej hawajskiej koszuli, którą ci kupiłam?! - krzyknęła Revi spod pokładu. Chłopak w białej koszuli z krótkim rękawem poprawiał właśnie krawat trzymając w ustach papierosa.
  -No... Ten... - zmieszał się nadal miętoląc w rekach nieszczęsny krawat. Uchylona klapa odskoczyła gwałtownie, uderzając o podłogę wydając metaliczny, denerwujący odgłos, a spod pokładu wychyliła się Revi.
  -Co z nią zrobiłeś? - spytała podejrzliwie, podrzucając klucz francuski.
  -Leży u mnie w szafie.. W naszej bazie, w Roanapurze.. - zaśmiał się nerwowo. Revi wyskoczyła na pokład, a chłopak odruchowo zasłonił się rękami. Kiedy nie spadł na niego żaden cios ani żadna kula nie świsnęła koło jego ucha, otworzył oczy powoli opuszczając ręce. Revi stała naprzeciwko niego z łobuzerskim uśmieszkiem. W wyciągniętych rekach trzymała...
  -Hmmm... KOLEJNA hawajska koszula, co? - westchnął zrezygnowany. (od autorki: jak się jego szafę otwiera to jest koszulowa lawina ;-;) Zdjął szybko krawat i zabrał się za rozpinanie guzików koszuli. Szło mu to opornie, ale w końcu ściągnął z siebie to białe coś co przypominało mu o czasach kiedy był biurowym popychadłem. Kiedy Rock zamyślony próbował zapiąć guziki "wspaniałej" hawajskiej koszuli, Revi rozkoszowała się widokiem jego wypukłych mięśni. To efekt ich treningu. Katowała go, ale cóż.. Sam prosił o ćwiczenie go. Wiedział co go czeka, ale teraz był jej wdzięczny.
  -Rock.. Krzywo zapiąłeś guziki - westchnęła wkładając papierosa do ust. Podeszła do chłopaka i powoli rozpięła i wygładziła materiał na jego ramionach, po czym znów ją zapięła, tym razem już prosto.
  -Dzięki - uśmiechnął się Rock. Serce Revi podskoczyło, zrobiło kilka koziołków i znowu zamarzło, wracając do swojego starego stanu.
  -Nie ma sprawy - odpowiedziała skacząc znów pod pokład. Wróciła do swojej kajuty, gdzie na łóżku leżały jej ukochane pistolety. Przesunęła po nich pieszczotliwie palcami. Poczuła dreszcze kiedy dotykając wypukłości metalu, pomyślała o ciele Rocka. Potrząsnęła głową, by pozbyć się natrętnych myśli. To, że raz w swoim pieprzniętym życiu się zakochała to jedno.. A to w kim się zakochała to drugie. Otóż darzyła uczuciem kolesia, który był biurowym popychadłem, cieniasem, frajerem i zwykłym maminsynkiem... Dopóki nie trafił na Lagoonę. Zwykłe zrządzenie losu. Wykonywali zlecenie i wzięli go na jeńca. Na początku wkurzało ją to, że cały czas nosił krawacik i trząsł tyłkiem na widok dwóch spluw. Potem przypomniała sobie, że nie wszyscy muszą być tacy jak ona, bezwzględnymi, krwi rządnymi psychopatami, którzy traktują broń jak zwierzątka domowe. Jednak po mniej więcej dwóch miesiącach znajomości pokazał jej swoją drugą stronę. Próbował jej coś wytłumaczyć. Coś z czym się nie zgadzała i uznała, że ją obraża. Mierzyła w niego z odległości niespełna metra. Pistolet ciążył jej w dłoni. Lufa dotykała jego pokrytego potem czoła. W myślach błagała go, żeby ze strachu cofnął swoje słowa, ale nie. On stał spokojnie patrząc jej w oczy.... W oczy szaleńca. Patrzył niespokojnymi oczami.. Oczami takiego samego psychopaty jak ona. Nie zdążyła nacisnąć spustu. Rock był zbyt szybki. On już trzymał broń w swoich dłoniach, a ją przycisnął do siebie tak mocno, jak pozwalały na to jego odrętwiałe ramiona. Wtedy wyszeptał te słowa, które ją uwięziły.
  -Chcesz stąd uciec i rozpieprzyć wszystko co stanie ci na drodze do wolności.. - usłyszała nad uchem. Znowu te słowa. Znowu ją ma. Odwróciła się i spojrzała w te ciemne oczy dawnego frajera, teraz jarzące się żądzą rozlewu krwi i wystrzałów.
  -Taa.. - szepnęła pocierając kciukiem czaszkę wygrawerowaną na lufie. Nagle poderwali głowy słysząc huk wystrzałów. Spojrzeli na siebie z uśmiechem i wybiegli na pokład.
  -Revi! Mamy towarzystwo! Pokaż im czemu nazywają cię Dwuręką! - usłyszała w słuchawkach głos Dutcha.
  -Jane! Możesz na mnie liczyć - zaśmiała się biorąc do ręki karabin. W drugą rękę chwycił granatnik. Obejrzała się za siebie włączając muzykę. W słuchawkach buchnął hard rock, a ona znów uśmiechnęła się jak szaleniec. Rock Odwzajemnił jej uśmiech zasiadając za ogromnym karabinem wyborowym. Zabezpieczał jej tyły i wiedziała, że tym razem już nie spudłuje. Sama uczyła go przecież strzelania w ruchu.
  Z rozbiegu wyskoczyła za burtę i lecąc nad wodą widziała już zdziwione miny Facetów na drugiej łodzi. Wylądowała bezpiecznie i chwilę potem nacisnęła spust. Krew trysnęła z dziury w głowie kapitana. Dla pewności strzeliła  do niego jeszcze kilka razy. Wyłączyła muzykę dumna z siebie. Kiedy wymordowała wszystkich na powierzchni łajby, usłyszała cichy jęk spod pokładu. Zeszła tam najciszej jak mogła. Stanęła za rogiem  w każdej chwili gotowa do wystrzału. Wychyliła się lekko. Nikogo na korytarzu nie było, więc wyszła zza rogu i poszła w głąb statku. Słyszała coraz głośniejsze jęki. Przystawała przy każdych drzwiach, ale dopiero piąte okazały się być tymi, których szukała. Strzeliła kilka razy na oślep dziurawiąc drzwi, które chwilę potem wyłamała z zawiasów jednym, potężnym kopnięciem. W pokoju nie było nikogo oprócz przerażonej, nagiej kobiety okrywającej się pospiesznie kołdrą. Revi trzymała spluwy wyciągnięte przed siebie. Nacisnęła spust karabinu. Nic. Nacisnęła spust granatnika. Też nic.
  -Kurwa - syknęła rzucając bezwartościową już broń na ziemię i wyjmując z kabury swoje ukochane Beretty. - Zużyłam wszystkie naboje na tamtych gnojków. Jaką śmiercią chcesz umrzeć? Szybką czy bolesną?
  -Nie zabijaj mnie.. proszę.. - jęknęła ze łzami cieknącymi jej po policzkach. Revi nacisnęła spust. Po policzku dziewczyny siedzącej na łóżku ściekała krew. Stojąc na środku pokoju rozkoszowała się widokiem oczodołu przebitego na wylot. Po chwili usłyszała trzaśnięcie drzwi. Uśmiechnęła się. Więc ktoś jeszcze żył. Odwróciła się powoli z wyciągniętą przed siebie bronią. Zdziwiona widokiem lufy przystawionej do jej czoła spojrzała na faceta stojącego przed nią. Był nagi.
  -Przerwałam wam w czymś? - zaśmiała się nadal trzymając faceta na muszce. W duchu przeklinała się, że ma tak krótkie ręce.
  -Atak na was był tylko pretekstem.. Chcę ciebie - wyszeptał oblizując wargi. Przydługie włosy zasłaniały jego oczy, ale kiedy odrzucił je podnosząc głowę, Revi ujrzała zwierzę, a nie człowieka. Jak wtedy kiedy patrzyła w oczy oszalałej Robercie.
  Gnój złapał ją za nadgarstek i wytrącił z jej rąk broń. Revi była silna, ale nie aż tak jak te zwierzęta. Stoczyła walki z wieloma ludźmi, ale nigdy nie spotkała tak silnego człowieka jak ten skurwiel trzymający jej rękę. Pchnął ją na łóżka.
       Kurwa.. pomyślała. Nie, nie, nie, nie, nie, nie, nie... Nie chcę!
  -Nie! - wrzasnęła kiedy zerwał z niej koszulkę. Nie dała rady się wyrwać. - Puszczać pojebańcu!
       Kurwa.. Jest za silny..
  -Revi? Hej! Revi, słyszysz mnie? - usłyszała w słuchawkach. Zdrętwiała. No tak! Mogła poprosić o pomoc, ale zanim wydała z siebie jakikolwiek dźwięk, facet zerwał urządzenie z jej głowy i cisnął je pod okno.
  -Zostaw mnie psycholu! - wrzasnęła znowu, tym razem panicznie próbując się wyrwać. Nie może znowu zostać zgwałcona. Walnęła wolną ręką w stolik i syknęła z bólu. W jej oczach stanęły łzy. -Nie! - wrzasnęła czując jak facet przejeżdża ręką po jej nodze coraz wyżej i wyżej. Rozpiął jej pasek u spodni i zerwał je z niej. - Rock! Ratunku! - wrzasnęła najgłośniej jak potrafiła, ale po chwili umilkła. Ten facet ją dusił.
       Kuźwa.. Jestem tylko kobietą. Nieważne jak będę silna zawsze będzie ktoś silniejszy ode mnie..
  -Rock.. - wychrypiała ostatkiem sił.
  -Nareszcie się przymknęłaś - uśmiechnął się facet nadal trzymając jej ręce i nogi w żelaznym uścisku. Nareszcie mogła wziął głęboki, paniczny oddech. Puścił jej szyję. - Nie jestem nekrofilem. Nie chcę, żebyś mi tu zdechła. Jeszcze długa zabawa przed nami.,
  Przejechał językiem po jej szyi. Obrzydzało ją to tak bardzo, że myślała, że się porzyga. O matko, gdyby tylko miała coś metalowego. Zebrała w sobie tyle siły, ile tylko zdołała i odepchnęła faceta od siebie, zrzucając go tym samym na podłogę. Skoczyła po karabin. Trzymała go w ręku, kiedy facet pociągnął ją za nogę. Revi zaryła twarzą o ziemię rozcinając sobie usta i praktycznie miażdżąc sobie nos. Facet znów przycisnął ją do ziemi, jednak tym razem bardziej niezdarnie. Wymierzyła kila ciosów karabinem w głowę. Był zamroczony, ale nadal nie chciał jej uwolnić. Nagle drzwi otworzyły się z ogłuszającym trzaskiem, a przez nie wparował Rock. Huk wystrzału. Revi zamknęła oczy, ale kiedy poczuła, że ciężar ciała jest z niej zdejmowany, tama pękła. Z szeroko otwartymi oczami zaczęła spazmatycznie łapać powietrze. Usiadła, przyciągając kolana do piersi i obejmując je ramionami. Próbowała się uspokoić, ale jej to nie wychodziło. Poczuła ciepło ramion obejmujących ją. Było to ciepło bezpieczeństwa. Rock nałożył jej jego hawajską koszulę i położył dłoń na jej głowie.
  - Spokojnie. On już nie żyje.. Widzisz? - wskazał kałużę krwi naokoło głowy faceta. Kiwnęła głową, patrząc na wszystko nieobecnym wzrokiem. Wstała i chwiejnym krokiem podeszła do ciała mężczyzny. Usiadła po turecku obok niego. Przeszukała jego kieszenie i znalazła w nich paczkę fajek i zapalniczkę. Zapaliła jednego. Wydmuchując dym w powietrze, szepnęła do siebie Jestem brudna. - Nie ważne jaka jesteś, wiesz? Kocham cię taką jaka jesteś. Nie ważne czy szalona, rządna krwi czy brudna..
  Pokiwała głową, zaciskając usta w cienką kreskę. Wróciły jej siły i zaczęła na nowo trzeźwo myśleć. Zaproponował jej, że ją poniesie, ale odtrąciła jego pomoc. Wyszli na pokład, przeskoczyli do kajuty Revi. Dopiero tam zorientowała się, że Rock jest półnagi. Szybko nałożyła na siebie pierwszą lepszą koszulkę i oddała hawajską koszule mężczyźnie. Przetarła usta ręką, przy okazji rozcierając na nich krew. Nagle Rock przycisnął Revi do ściany, całując ją delikatnie, ale zdecydowanie. Stali tak przez chwile.
  - Mam się o ciebie więcej nie martwić, jasne? - powiedział, patrząc jej prosto w oczy. Będąc już w stu procentach sobą, odepchnęła go z ironicznym uśmieszkiem na ustach.
  - Następny facet, który dotknie mnie tam gdzie nie trzeba, będzie miał odstrzelone jaja - zaśmiała się, ładując magazynek do pistoletu.
  Kiedy wykonali już zadania powierzone im przez Balalajkę, wrócili do Roanapury. Każdy udał się do swojej łazienki, żeby zmyć z siebie zmęczenie. Zanim wszyscy pójdą spać, muszą jeszcze coś zjeść, poćwiczyć i schlać się do upadłego w Yellow Flag.
  Revi i Rock ćwiczyli w tym samym pokoju. Kiedy chłopak choć trochę sobie odpuszczał albo jęczał, że jest zmęczony, automatycznie dostawał od Revi w twarz. Na jego nieszczęście, na trening dziewczyna czasem zakładała rękawiczki w wszytym metalem na kostkach. Teraz chłopak wiedział już, że chcąc trenować z Revi musiał być wytrzymały. Skończywszy ćwiczyć, poszli umyć się jeszcze raz. Z racji tego, że łazienka Revi była mnie mniejsza niż te chłopaków, cały czas ocierali się o siebie plecami. Wreszcie kobieta nie wytrzymała. Zaczęli się całować, pieścić i w końcu skończyło się na tym, że do Yellow Flag musieli jechać sami, bo Dutch i Benny wybyli, kiedy oni uprawiali seks w łazience. Jadąc kradzionym samochodem, mimowolnie uśmiechali się myśląc o tym, że kiedy skończą zawody w piciu, na pewno znowu wylądują w jakimś hotelu.
  Weszli do baru i wszyscy spojrzeli w ich stronę zdziwieni. Podeszli do baru. Na rozgrzewkę wypili po dwa drinki, ale kiedy Revy zamówiła i wypiła duszkiem szklaneczkę rumu duszkiem, Rock wiedział, że zaczęła się prawdziwa wojna. Oboje ostawili z hukiem swoje szklanki przed barmanem.
  - Dawaj wszystko co masz! - wrzasnęli w tym samym momencie.
  Pijąc, nawet nie zauważyli, że cały czas trzymali się za ręce. Dwóch psycholi. Jeden się nie krył. Drugi to ukryty potwór. Ich miłość można opisać w dwóch słowach:
Sick Love.

poniedziałek, 10 sierpnia 2015

Czy anioły są zawsze.. górą? (Castiel x Dean - Supernatural)

Zaznaczam na początku, że nie wiem co się tu dzieje i nie biorę odpowiedzialności.
Moją specjalnością są bardziej komedie, więc wyszło jak wyszło.
Napisane podczas mojej wakacyjnej choroby, przez którą nie mogłam 4 dni wychodzić z domku, który mieliśmy z rodzinką wynajęty nad morzem.
No plz, ludzie.
Jeśli wtedy, zamroczona tym wszystkim pisałam, to czego się po tym spodziewać?
Nie mniej mam wrażenie, że nie wyszło tak źle.
Jak zapowiedziałam, Destiel (komedia) za dwa tygodnie.
Przepraszam za zniszczenie życia supernaturalowej familii.
Możecie mnie zabić, ale będę was nawiedzać po nocach. :3

***

  Jeszcze nigdy nie czuł się tak samotnie. Zawsze byli tylko oni, on i jego młodszy braciszek Sammy, ale nigdy nie czuł czegoś tak.. rozdzierającego. Co prawda nie raz zawiódł się na Samie, Sammy nie raz zawiódł się na nim, ale nigdy nie czuli czegoś takiego. Zawsze sobie wybaczali, wracali, WIEDZIELI, że wrócą. Przecież byli braćmi. Dean zrobiłby wszystko dla rodziny, dla małego braciszka Sammy'ego, Bobby'ego, który był dla nich jak ojciec i będącego z nimi od niedawna Castiela. Teraz siedział na masce swojej ukochanej Impali, na poboczu mało uczęszczanej drogi. Sam. Bo właśnie tak chciał. Chciał być teraz sam. Upił łyk piwa, gdy nagle jego telefon zaczął wibrować. Spojrzał na wyświetlacz, wziął głęboki oddech i odebrał połączenie.
  - Przepraszam, że tak nagle odjechałem, Sammy. Nie wrócę dziś na noc. Jutro pewnie też nie. Muszę przemyśleć parę spraw. Idź się gdzieś zabaw skoro mamy wreszcie dwa dni wolnego. Mam nadzieję, że sobie poradzisz, co? - zaśmiał się niemrawo i upił łyk piwa.
  - Dean.. - usłyszał niski, zachrypnięty głos, który przyprawiał go o zawał serca za każdym razem, gdy go słyszał. Wszystko zwolniło, butelka prawie wyśliznęła mu się z ręki, a krew tętniła w żyłach co raz szybciej. - Dean, gdzie jesteś? Odezwij się, Dea.. - rozłączył się jak najszybciej mógł. Schował komórkę do kieszeni, ledwo zwalczając w sobie chęć rzucenia nią o ziemię. Przetarł dłonią twarz. I pomyśleć, że przez chwilę miał wątpliwości co do swojej decyzji. W połowie drogi chciał zawrócić, zajechać po Sama i pędzić do roboty. Teraz, gdy wiedział, że Cas może być razem z jego bratem, opcja powrotu była wykluczona. Anioł od jakiegoś czasu potrafił znaleźć tylko młodszego Winchestera, żaden z nich nie wiedział czemu widział Deana tylko wtedy, kiedy ten się do niego modlił. Było to dziwne, ale w teraźniejszej sytuacji starszego z braci, bardzo przydatne. Te uczucia.. One go wypełniały przez cały czas. Przerażało go to i trochę przerastało. Od dzieciństwa był wystawiony na uderzenia każdego rodzaju uczuć, ale czegoś takiego jak teraz jeszcze nigdy nie doznał. Był tym wyczerpany, nie mógł normalnie się zachowywać w takich warunkach, nie mówiąc już o jakiejkolwiek pracy. Podczas, gdy siedzieli z Samem w motelach po skończonej robocie, Dean często nie mógł spać, więc po cichu odpalał telewizor i oglądał te wszystkie mydlane opery. Przez nie właśnie zaczął podejrzewać czemu jego zachowanie i uczucia są tak inne niż zawsze.
  - Cholera - warknął, uderzając lekko o maskę samochodu. Lekko, bo nie chciał przecież uszkodzić swojej Dziecinki. Spojrzał na niebo, które stawało się powoli granatowe, a gwiazdy migotały bladym światłem. Gdyby tylko był tu.. Stop. Nie. Jeszcze nie wiedział czy to na pewno było to, o co siebie podejrzewał, dlatego nie mógł sobie pozwalać na jakiekolwiek insynuacje. Dopił piwo i postanowił się przespać. Wycofał auto jeszcze bardziej w stronę drzew, usiadł wygodnie na przednim siedzeniu, opierając głowę o zagłówek, ale sen nie nadchodził. Przetarł oczy palcami i odpalił silnik. Warkot jego ukochanego wozu uspokoił go trochę. Wsadził pierwszą lepszą kasetę do odtwarzacza i skierował się w stronę znaną tylko temu domniemanemu Bogu, który być może gdzieś tam siedział i oglądał poczynania Deana i płakał ze śmiechu nad jego głupotą. Przecież w głębi znał odpowiedź na swoje pytania, więc po co komplikował sobie życie tą ucieczką?
  Zmęczenie Dean poczuł dopiero nad ranem. Zaburczało mu w brzuchu, powieki samoistnie opadały. Miał tylko nadzieję, że nie spowoduje żadnego wypadku ani nie zarysuje swojej Dziecinki zanim nie dotrze do motelu. Zatrzymał się przy pierwszym, który napotkał na drodze. Jadąc przez miasto kupił i zjadł dwie kanapki, więc teraz jedyne co mógł zrobić, to pójść spać. Zapłacił za jedną dobę w jednoosobowym pokoju, odebrał klucz i poczłapał w stronę, którą wskazała mu recepcjonistka. Otworzył drzwi. Kiedy zobaczył łóżko, poczuł, że nogi się pod nim uginają. Rzucił torbę ze swoimi rzeczami gdzieś w kąt, zatrzasnął drzwi, zdjął buty, kurtkę i resztę ubrań aż został w samych bokserkach. Rzucił się na łóżko, zakopał pod kołdrą i zasnął prawie natychmiast.
  Stał po środku łąki, zielonej, mocno ukwieconej. Naokoło polany rosły ogromne, kolczaste krzewy. Dean rozejrzał się wkoło, a jego wzrok spoczął na przestrzeni nie porośniętej niczym. Woda w stawie migotała, odbijając promienie słońca. To go uspokajało.
  - Dean - usłyszał za sobą. Odwrócił się powoli i zrobił kilka kroków w tył.
  - Cas - stwierdził, czując jak w środku mu się coś rozjaśniło. Poczuł w sercu dziwne ciepło. - Już mnie znaleźliście?
  - Nie, jeszcze nie. To tylko sen. Sam robi co może, ale nadal nie wiemy gdzie się znajdujesz.. Dlatego tu jestem - powiedział anioł, spokojnie jak zwykle.
  - Nie, stary - Dean zmarszczył brwi. - Nie po to od ciebie zwiewałem, żeby teraz podawać się wam jak na tacy!
  - Więc to przeze mnie? - Cas spojrzał na Deana, uważnie lustrując każdy jego najmniejszy gest. Bolało go serce, tylko czemu? Czekał na potwierdzenie lub zaprzeczenie swoich słów. Czekał, ale Dean nie potrafił dać mu jednoznacznej odpowiedzi. W pewnym sensie to była wina Castiela, ale to Dean zachowywał się tu jak dziecko.
  - Nie ważne, Cas - odparł wreszcie. - Jak poukładam sobie wszystko tutaj - popukał palcem w skroń. - Wrócę, obiecuję - powiedział ze swoim firmowym uśmiechem 'wszystko jest dobrze albo może ci się tylko tak wydaje'. Cas skinął głową. Przez resztę snu Dean siedział na brzegu stawu, wpatrzony w jego taflę, a Cas stał tuż za plecami swojego przyjaciela, wpatrując się w niego. W końcu sen sie skończył, a Dean mógł się obudzić. Nie był zmęczony, ale coś było nie tak, jak powinno. Czuł się gorzej po nocnym spotkaniu z Casem. Dlatego uciekł. Miał od tego odpocząć, miał przemyśleć wszystko, ale nie. Sam i Cas zawsze musieli go szukać na siłę. Teraz Deanem targały jeszcze większe wątpliwości niż zeszłego dnia. - Weź się w garść. Masz jeszcze całą dobę. Przemyślisz sobie wszystko.. - zamruczał, przejeżdżając ręką po twarzy. Usiadł i spojrzał za okno. Gdyby tylko..
  Nagle ktoś zapukał do drzwi. Starszy Winchester szybko naciągnął na siebie spodnie i wczorajszą koszulkę, sięgnął po rewolwer, po czym wyjrzał przez wizjer.
  - Sammy? - warknął, chowając broń za opaśnicę spodni i uchylił drzwi. - Co ty tu robisz? Przecież nie miałeś pojęcia gdzie mnie szukać..
  - Tak, tak powiedziałem Castielowi. Nie ma teraz na to czasu. Wysłałem go do jednego z miast daleko stąd, żeby przeszukał wszystkie motele w promieniu kilku mil od niego. Zaraz wróci - powiedział młodszy Winchester, wpychając się do pokoju. - Słuchaj, nie wiem o co chodzi tobie, ale wiem, że w końcu sobie z tym poradzisz. Problem w tym, że z Castielem też jest źle. Ciągle jest jakiś nabuzowany, poddenerwowany, robi wszystko, żeby cię znaleźć, gada tylko o tobie.. Zachowuje się jak..
  - Jak rozwydrzona nastolatka - prychnął Dean, zakładając ręce na klatce piersiowej.
  - Nie wiem czy akurat 'rozwydrzona' jest tu dobrym określeniem, ale chyba nie muszę mówić na głos czemu Castiel się tak zachowuje. Oboje to wiemy..
  - Co? O czym ty mówisz? - spytał Dean wyraźnie zdezorientowany. Sammy spojrzał na niego zdziwiony.
  - Nie mów. Na prawdę nie wiesz? - spytał Sam, nie dowierzając. Starszy Winchester rozłożył ręce i wzruszył ramionami, oczekując odpowiedzi.
  - Sam. Dziękuje, że mnie tu sprowadziłeś - usłyszeli z przeciwległej strony pokoju. Odwrócili się, żeby zobaczyć anioła stojącego tuż przy łóżku. - Musimy porozmawiać Dean. Sam. Mógłbyś nas..
  - Jasne. To ja.. Pójdę zapłacić za pokój. Wezmę osobny - Sammy wyszedł, tłumacząc się trochę nerwowo. Bał się co mogłoby wyniknąć z tego nie planowanego spotkania, ale nic już tu nie mógł zrobić. Drzwi zamknęły się z cichym trzaskiem, kiedy Sammy zostawił anioła i swojego brata samych.
  - Dean - powiedział anioł, zjawiając się tuż przed Winchesterem.
  - Cas, mógłbyś trochę.. Wiesz.. Odsunąć się? - spytał na pozór spokojnie. Cas posłusznie cofnął się o krok, ale ani myślał odchodzić choćby centymetr dalej. Wciąż stał wpatrzony w twarz Deana, ale ten nie miał serca już upominać przyjaciela o to, że takie zachowanie też jest krępujące.
  - Musisz mi pomóc. Nie wiem co się ze mną dzieje. Próbowałem prosić Sama o pomoc, ale on powiedział, że mam o tym porozmawiać z tobą - Cas patrzył wprost w zielone oczy Deana, a Dean patrzył prosto w niebieskie oczy Castiela. Serce starszego Winchestera wybijało teraz rytm szybszy od serca kota. Miał wrażenie, że jego klatka piersiowa zaraz eksploduje.
  - Więc.. Co jest takiego nietypowego? - spytał, opanowując swoją chęć do..
  - Nie mogę cię znaleźć. Z Samem nie mam problemów, ale z tobą.. To pewnie dlatego, że tak bardzo nie chciałeś, żebym cię znalazł - powiedział i czekał na werdykt. Dean kiwnął głową, potwierdzając teorię anioła. Coś ścisnęło Castielowi serce. - Kiedy odjechałeś zacząłem robić się zdenerwowany. Nie mogłem przestać myśleć o tym, że mogło ci się coś stać, a mnie by przy tobie nie było. Nie dałem rady zająć się czymkolwiek innym niż tylko szukaniem ciebie.
  Dean stał wpatrzony w niebieskie oczy anioła. Miał wrażenie, że gdyby Cas mógł przyjąć ludzką postać bez używania naczynia, to wyglądałby dokładnie tak samo jak teraz. Może to właśnie przez to wrażenie wydawało mu się, że przez niebieskie oczy przyjaciela przebija się dziwnie piękny blask. Anioł nic nie wiedział o ludzkim zachowaniu czy o uczuciach. Prawie nic. Dzięki Winchesterom poznał gniew, irytację, radość, ulgę i inne uczucia towarzyszące przyjaźni, ale to nadal było za mało. Za mało wiedział o relacjach międzyludzkich. Cas nadal się uczył tego wszystkiego. Dean mógł mu wmówić co tylko chciał, a anioł przyjąłby to jako coś normalnego bez mrugnięcia okiem. Bo mu ufał. Ufał bezgranicznie starszemu Winchesterowi. Dean potrząsnął głową i odrzucił od siebie te myśli. Co on chciał zrobić? Sam siebie zaczynał się powoli bać.
  - To nic, Cas, to normalne. Siadaj, wytłumaczę ci - powiedział Dean, odwracając się do anioła plecami. Nie chciał, żeby jego przyjaciel widział teraz jego twarz. Nie mógł się zdecydować. Być szczęśliwym, bo Cas tak bardzo się o niego troszczył, czy się złościć, bo sam sobie próbował wmówić, że to znaczyło coś więcej. - Zaraz wrócę, idę po piwo do samochodu - powiedział, wychodząc powoli z pokoju.
  Chwilę później siedzieli przy stole, człowiek rozdarty w środku przez to co powinien w jego mniemaniu, a co naprawdę chciał zrobić i anioł z istną mieszaniną uczuć, które przypominały teraz huragan. Oboje z butelkami w rekach. Dean upił łyk piwa i odstawił je na stół trochę zbyt energicznie, przez co prawie rozbił butelkę. Żaden z nich tego nie zauważył.
  -Słuchaj. To normalne, że się bałeś, że mnie szukałeś. Jesteśmy bliskimi przyjaciółmi, a bliscy przyjaciele troszczą się o siebie nawzajem. Kiedy jeden z nich robi coś takiego jak ja, czyli wyjeżdża bez słowa i znika, to ten drugi bardzo się martwi i próbuje go znaleźć - powiedział Dean i upił kolejny łyk, święcie przekonany, że dobrze odczytał i wytłumaczył aniołowi jego uczucia.
  - A czy to, że chciałem cię przytulić, kiedy tylko mogłem cię zobaczyć.. To też normalne? - spytał, powoli dobierając słowa. Ręka Deana na chwilę zacisnęła się mocniej na butelce. Spokojnie, tylko spokojnie.
  - Oczywiście. To samo chciałeś zrobić, kiedy Sammy odzyskał duszę, prawda? - stwierdził, przytykając usta do butelki, żeby nie powiedzieć już nic więcej. Cas zastanawiał się chwilę, wpatrzony w stół, po czym podniósł wzrok na Winchestera i kiwnął głową na znak, że wszystko zrozumiał. Po kilku sekundach już go nie było. Dean wzdrygnął się. - Niech licho weźmie ciebie i tą twoją umiejętność znikania, Cas - warknął, odrywając na chwilę usta do butelki.
  Nie wiedział ile czasu minęło. Siedział tak już dość długo i pił. Cały czas. Wstawał tylko po kolejną butelkę i wracał do stołu. Nie włączył telewizora ani radia. Siedział w absolutnej ciszy przerywanej tylko odgłosem przełykania i uderzeń szklanej butelki o drewniany stół. Miał wrażenie, że dusił się przy każdym wdechu. Jego serce bolało. Te mydlane dramy miały rację, ale nadal nie dał rady sobie tego przyswoić, więc pił. Świat zaczynał się powoli kręcić. Rozluźnił mięśnie i zamknął oczy. W myślach przywołał obraz swojego anioła. Cas w jego umyśle był taki jak na żywo. Pozostawało pytanie: czemu uważał go za wyjątkowego i patrzył na niego inaczej niż na innych? Nagle do pokoju ktoś wpadł bez pukania. Dean uniósł powoli powieki i spojrzał ledwo przytomnie na swojego brata zamykającego właśnie drzwi. Sam podszedł do stołu, dysząc lekko.
  - Dean, co ty mu nagadałeś? Teraz siedzi i się nie odzywa. Mógł zniknąć i polecieć do tych swoich tam na górze, ale siedzi u mnie w pokoju i nic nie mówi, nawet nie odpowiada na moje pytania. Wiesz co jest jeszcze gorsze? On siedzi i pije. Rozumiesz? Właśnie pośrednio uchlałeś nam anioła - powiedział rozwścieczony, ledwo powstrzymując się od krzyku. Jego brat tępo wpatrywał się przed siebie. Sam westchnął, uspokajając emocje przynajmniej odrobinę. - Słuchaj. Nie wiem o co ci chodzi. Mógłbyś, proszę, choć trochę uchylić rąbka tej wielkiej tajemnicy? Jestem twoim bratem, wytłumacz mi co się dzieje w tym twoim pustym do połowy łbie.
  - Jak mam ci cokolwiek wytłumaczyć, skoro sam jeszcze tego nie rozumiem? - starszy Winchester nawet nie spojrzał na brata. Sam dopiero teraz zobaczył ile pustych butelek walało się na podłodze, stało na stole.. Puste butelki były prawie wszędzie naokoło stołu i krzesła.
  - Nie rozumiesz? Dean! Do cholery jasnej! Jak możesz nie rozumieć siebie?! Weź się w garść!
  - Jak mam wziąć się w garść?! Powiedz mi jak, to to zrobię! - wrzasnął, podrywając się do góry i stając niepewnie na chwiejnych nogach. Kolejna pusta butelka wylądowała na dywanie. - Pierwszy raz się tak czuję, więc może łaskawie dałbyś mi święty spokój i pozwolił mi to wszystko na spokojnie sobie poukładać!
  Sammy zaniemówił. Jeszcze nigdy nie widział, żeby Dean aż tak żywo reagował na uczucia, które nie były związane z jego rodziną. Zanim zdążył jakkolwiek zareagować, Dean zwinął kurtkę z oparcia krzesła, zabrał torbę z rzeczami i zatrzasnął za sobą drzwi motelu. Po chwili Sam usłyszał kroki. Trzasnęły drzwi Impali, ale nic więcej. Żadnego ryku odpalonego silnika, nic. Podszedł do okna. Wóz Deana stał na parkingu, a on sam gdzieś poszedł. Sammy pobiegł do recepcji spytać o brata. Kobieta odpowiedziała, że pan Smith właśnie się wymeldował. Młodszy Winchester załamał ręce.
  - No. To teraz dopiero zachowałeś się jak rozemocjonowana nastolatka, Dean, gratulacje - mruknął, wracając do swojego pokoju. Odpuścił. Skoro jego brat chciał być teraz sam, to mu to zapewni. Dean i tak w końcu wróci, a do tego czasu Sam musiał uświadomić ich anioła w kilku rzeczach związanych ze starszym Winchesterem. - Castiel, wiesz.. - powiedział, wchodząc do pokoju. Zatrzymał się w progu. Nic innego nie mógł zrobić. Całą podłogę od wejścia do łóżka zawalały puste butelki. Przesuwając je nogą, dobrnął jakoś do materaca, na którym siedział Castiel. Sam rozejrzał się jeszcze raz. Naokoło łóżka było jeszcze więcej butelek niż sobie to wyobrażał. - Coś ty zrobił? - westchnął ciężko.
  - Próbowałem zrozumieć Deana - wybełkotał Cas. - Kiedy on nie rozumie swoich uczuć to pije. Myślałem, że to pomaga, więc.. - powiedział, po czym zawiesił się. Jego do tej pory pochmurną twarz rozjaśnił słaby uśmiech. - Sam. Czy to, co teraz czuję.. Bo czuję dużo teraz. Naprawdę dużo. Chciałbym go przytulić, pocieszyć. Coś mnie tu ściska, kiedy widzę Deana takiego - wskazał swoją klatkę piersiową. Sam kiwnął głową, pokazując, żeby anioł mówił dalej. - To jest serce, prawda? Bardzo szybko bije, kiedy myślę o nim, a kiedy jest przy mnie to mam wrażenie, jakbym miał zaraz wybuchnąć. To jest przyjaźń? Dean powiedział, że to wszystko co robiłem kiedykolwiek, żeby go znaleźć, żeby mu pomóc, to przez przyjaźń. Sam. Czy to przyjaźń? Czy ja jestem chory? Co to jest? - wybełkotał nieskładnie. Sam podziwiał go za to, że jeszcze nie wisiał nad kiblem, a co dopiero mówić o tym, żeby w ogóle myśleć w takim stanie.
  - Nie jesteś chory. To normalne, ale nie między przyjaciółmi. Castiel, oglądałeś ten film z Deanem w nocy przed tym jak wyjechał? Ten o ślubie - Cas kiwnął głową niemrawo. - Jesteście jak główni bohaterzy. Boicie się swoich uczuć. Uciekacie. Tylko nie wiem czemu. Kochacie się, a uciekacie od siebie jak najdalej - Sam westchnął kręcąc głową. Cas zamyślił się.
  - Kocham? - powiedział cicho. To słowo tak przyjemnie rozpływało mu się w ustach. Uśmiechnął się lekko. Właśnie zrozumiał. Jednak alkohol w połączeniu z Samem pozwalał zrozumieć swoje uczucia. Już wiedział, czemu Dean tak często pił.
  Usiadł na ławce w parku. Czuł, że powoli zaczynało mu się przejaśniać w głowie. Przeszedł spacerkiem przez całe miasto, mrucząc do siebie. Kiedy wreszcie usiadł, poczuł ten ciężar, który zalegał w nim, w jego sercu. Przetarł twarz dłonią i spojrzał w górę. Było już dość późno, powinien wracać do Sammy'ego i przeprosić go za ten teatrzyk. Co mu odbiło? Robić takie sceny.. To do niego nie podobne. Wiedział, że musi wracać, ale nie chciał się stąd ruszać. Było tu tak pięknie. Chciał, żeby Cas się tu zjawił. Mógłby mu wtedy to pokazać. Usiadł zgarbiony, zamknął oczy, oparł łokcie na kolanach i splótł swoje dłonie razem.
  - Hej, Cas.. - wyszeptał ledwie słyszalnie. - Jeśli mnie słyszysz.. Choć mam nadzieję, że nie słyszysz.. Nie ważne. Nie mam ochoty na dalsze uciekanie. Jest jak jest. Cały czas wiedziałem co czuję, ale myślałem, że to tylko takie chwilowe jak wszystko co do tej pory miałem. Trochę się też bałem. Najpierw byłeś dla mnie przyjacielem, potem drugim bratem, ale teraz nie mogę tak dłużej. Nie, kiedy uświadomiłem sobie, że cię kocham. Mam nadzieję, że wiesz co oznacza miłość, bo nie chce mi się tego tłumaczyć - uśmiechnął się lekko. Odczekał chwilę, mając nadzieję na usłyszenie charakterystycznego trzepotu skrzydeł. Pokręcił głową. Widocznie Cas go nie usłyszał. Może Dean nadal blokował anioła podświadomie? Zacisnął mocniej dłonie. - Chciałbym, żebyś teraz tu był. Jestem tchórzem, dobra? Mówiłem, że nie chciałem cię przy sobie, ale tak naprawdę to bałem się. Chciałbym ci powiedzieć w twarz co do ciebie czuję.. Czemu nie możesz się pojawić, kiedy cię wołam? - szepnął, odczekując chwilę, po czym otworzył oczy. Poczuł na swoim ramieniu dłoń. Podniósł głowę. Zobaczył piękny, delikatny uśmiech, te piękne, błyszczące, niebieskie oczy. Cas stał teraz przed nim, był tu. - Ty.. Słyszałeś?
  - Wszystko - potwierdził. - Byłem tu odkąd powiedziałeś moje imię - powiedział. Dean wstał powoli i stanął tuż przed aniołem. Już nie przeszkadzała mu mała przestrzeń miedzy nimi, teraz nie liczyło się nic więcej, tylko Castiel stojący naprzeciwko niego.
  - Kocham cię, Cas - powiedział Dean ze ściśniętym gardłem. Cas wsunął swoją dłoń w dłoń starszego Winchestera i splótł ich palce razem. Długo patrzyli sobie w oczy, blask księżyca oświetlał wszystko nadając chwili podniosły nastrój. Nagle zza jednego z drzew dało się słyszeć tłumione westchnięcie i wołanie Sama, które brzmiało jak "Całuj wreszcie". Dean nie zdążył nawet zareagować. Anioł złapał jego twarz w swoje dłonie i zlikwidował dzielącą ich odległość. Jego usta przywarły do ust starszego Winchestera. Wplótł palce w jego krótkie włosy i przywarł do niego całym ciałem. Dean poczuł jak dreszcze przebiegają przez jego kręgosłup. Rozpłynął się w uścisku swojego anioła i rozkoszował się tym cudownym momentem. Chwilę później oderwali się od siebie. Cas aż promieniował szczęściem. Nikt jeszcze nigdy nie widział go tak szeroko uśmiechniętego i szczęśliwego jak teraz. Dean oparł czoło o jego ramię i przytulił mocno swojego Castiela.
  - Też cię kocham - powiedział anioł, głaszcząc powoli plecy swojego Deana, który po chwili oderwał się od niego cały czerwony na twarzy. Ruszył szybkim krokiem do swojego brata, który dobrowolnie wyszedł z ukrycia, unosząc ręce do góry jakby się poddawał.
  - Co to miało być, Sammy?! Skąd ty tu w ogóle się wziąłeś?! - zaczął krzyczeć.
  - Castiel mnie niechcący ze sobą zabrał. Jest kompletnie pijany, tak jak ty zresztą - zaśmiał się młodszy Winchester.
  - Ale co to miało być?! "Całuj wreszcie"? Co to jest? Ślub?!
  - Wyglądaliście jakbyście nie wiedzieli co macie ze sobą zrobić. Poza tym.. - Sam otaksował brata wzrokiem. - Nie wiedziałem, że będziesz taki uległy. Myślałem, że to ty będziesz kluczem, która otworzy Castielową kłódkę..
  - ZAMKNIJ SIĘ! - wrzasnął zawstydzony Dean, zatykając usta brata dłonią.
  - O co chodzi z kluczem i kłódką? Ja nie mam żadnej kłódki - stwierdził Cas pojawiając się tuż za plecami starszego Winchestera. - Dean, o co chodzi? Czemu jesteś taki czerwony? Jesteś chory?
  - Nie, Cas, jestem zawstydzony, a wszystko przez tego tutaj sukinsyna - powiedział, wskazując na Sammy'ego, który siłą powstrzymywał śmiech. Dean zabrał rękę z twarzy brata, rzucając mu wściekłe spojrzenie, po czym znów zwrócił się do anioła. - A z tą kłódką i kluczem, to nie ważne. Sammy znowu coś..
  Dean nie zdążył nic więcej powiedzieć. Castiel zresztą też. "Sammy, ty sukinsynie. Musiałeś wyrosnąć taki silny?" pomyślał Dean, kiedy jego brat na siłę złączył usta Castiela i Deana, pchając ich do siebie jakby byli jego lalkami. Odsunął się, gdy tylko zobaczył, że Cas podłapał temat i zaczął napierać na usta starszego Winchestera. Sama zamroziło, kiedy dłoń anioła powędrowała pod koszulkę jego brata. Dean odepchnął go lekko. - Nie tu. W motelu - wydyszał.
  - Mną sie nie przejmujcie. Ja wezmę sobie inny.. - zaczął Sam, ale jego brat i anioł już zniknęli. - Inny pokój - dokończył, opuszczając rękę. Westchnął ciężko i przeczesał włosy ręką. Nie wróci do tego motelu ani dziś, ani jutro. Jego rzeczy nadal leżały w pokoju, ale to nic. Nie miał zamiaru zastać tamtej dwójki podczas dokładnej prezentacji na temat tego, co oznacza w przenośnia 'klucz i kłódka' ani kto został czym w ostateczności. Sammy westchnął ponownie, po czym poczłapał w stronę najbliższego sklepu z ubraniami. Musiał kupić trochę rzeczy, żeby przez dwa dni nie chodzić w jednym ubraniu. Całe szczęście, że idąc wcześniej przez miasto zauważył, że jakaś staruszka ma pokoje do wynajęcia. Postanowił jeden wynająć i pójść do baru opić szczęście swoich dwóch debili. Zamierzał schlać sie jak nigdy. Mógł zabalować. I tak nie pojadą jutro do roboty, nawet jeśli jakąś znajdą. Podejrzewał, że Dean nie będzie dał rady nawet usiąść, nie mówiąc o jakiejkolwiek pracy. Sammy uśmiechnął się szeroko. Teraz jego brat naprawdę może zacząć zachowywać się jak baba, miał do tego pełne prawo. Dziwiło go tylko jak szybko Castiel nauczył się całować i robić jakiekolwiek dalsze ruchy. Chociaż.. To było do przewidzenia, skoro przez ostatnią godzinę oglądał pornole. Sam zaśmiał się w duchu. Skoro anioł tak szybko się uczył, to Dean będzie miał ciężko w tym związku.


***

Jeszcze raz..
Plz, nie bijcie. D:

sobota, 2 maja 2015

(Nie)życiowa historia Alibaby (Kouen x Alibaba - Magi: The Kingdom of magic)

EnAli, które miałam napisać na trzy tygodnie temu. XDD
Kiri-sensei, przepraszam Cię. D:
Mam nadzieję, że nie spieprzyłam tak bardzo, jak ostatniego rozdziału AoKaga.
No to dobra.
Napisane.
To czytamy!

***

  Ja i on. Razem się wychowywaliśmy. Razem robiliśmy dziwne rzeczy. Razem chodziliśmy praktycznie wszędzie. Gdzie ja, tam on. Gdzie on, tam ja. Był dla mnie jak starszy brat. I w końcu.. Oboje się zakochaliśmy. Jakoś tak wyszło, że on zwierzył mi się z tego pierwszy. W jego oczach widziałem, że wie o moich uczuciach. Sam wstydziłem się to głośno wyznać. Całe szczęście, że zakochaliśmy się w innych osobach.
  - SINDBAD - wrzasnąłem z kuchni. Nazywam się Alibaba Saluja, mam 18 lat. Od pół roku mieszkam ze swoim przyjacielem, Sindbadem. - Kiedy ty się wreszcie obudzisz, staruchu?! - zawołałem, wściekle atakując marchewkę nożem. Jestem w pierwszej klasie liceum, Sindbad w ostatniej. Czasami, mimo swoich kilku dodatkowych lat, jest bardziej dziecinny i niemożliwy ode mnie. Na przykład teraz. - Sindbad! - wrzasnąłem, wjeżdżając z buta do jego pokoju i rzucając w niego jego ulubioną książką. Po tej konkretnej pobudce, Sin w końcu zdecydował się wstać. Ogarnął się szybko, chwycił torbę i wybiegł z mieszkania, krzycząc, że wróci o 15. Spojrzałem na drzwi, kręcąc głową z lekkim uśmiechem. Sin kierował się w życiu zasadą "jak iść, to punktualnie, jak nie iść, to opuścić wszystko co możliwe". Zaśmiałem się pod nosem, wracając do kuchni. Zaśmiałem się głośniej, chwytając nóż. Poskutkowało to rozciętym palcem. Syknąłem z bólu i przycisnąłem do rany chusteczkę higieniczną. Zamyśliłem się na chwilę. To chyba nie tak powinno być. Oderwałem papier i wsadziłem palec pod zimną wodę. Drugą ręką szukałem w szafce plastrów. W końcu udało mi się je znaleźć i opatrzyć palca. Gotowanie? To nie dla mnie, jednak Sin był zbyt leniwy, żeby cokolwiek zrobić. Jak mus, to mus. Co poradzisz? No nic.
  W przeciwieństwie do Sindbada postanowiłem być niegrzecznym uczniem i urwać się z lekcji. Wytarłem ręce w ścierkę i wysłałem SMS-a do Morgiany z prośbą o późniejsze wysłanie mi notatek. To był dobry wybór. Zawsze wszystko notowała i nigdy nie odmawiała pomagania innym. Otrzymawszy twierdzącą odpowiedź, pogłośniłem muzykę i w rytmie skocznych dźwięków dalej kroiłem warzywa. Sin wróci dopiero za 6 godzin. Morgiana, jak zapowiedziała, wpadnie po 16. Jedynym moim zmartwieniem był niesforny gimnazjalista Aladyn. On mógł tu wpaść w każdej chwili, wyżreć wszystko z lodówki i uciec po nieudanej próbie wyciągnięcia mnie na swoją kolejną szaloną wyprawę. Pokręciłem głową, wzdychając głęboko. Mój umysł znów zajął Sindbad. jak sobie radził? Znając go, rozkocha w sobie Judala zanim ja w ogóle zdążę zagadać do swej miłości. Myśląc akurat nad swoim strasznym losem, myłem pomidory. I nagle ktoś załomotał w drzwi, przerywając mój piękny wewnętrzny monolog. Westchnąłem ciężko i krzyknąłem, że drzwi są otwarte. Nie przestając podrygiwać, w spokoju kroiłem warzywka. Zerknąłem przez ramię na przybysza, by zaraz zdrętwieć i odwrócić się powoli w stronę drzwi.
  - Co pan tu robi? - szepnąłem, nieświadomie mocniej ściskając nóż w dłoni. Wzrok mojego gościa przeszywał mnie na wskroś. Mordercze intencje biły od niego na kilometr. Nożu, broń mnie przed tym niedoszłym mordercą!
  - Czemu nie ma cię na lekcjach, dzieciaku? - spytał, siadając przy stole. Uczył mnie pół roku, a ja nadal nie przywykłem jeszcze do jego lodowatego wzroku. Panie i panowie, oto Ren Kouen, moje największe utrapienie, największy koszmar całego liceum i mój wychowawca. - Odpowiadam - zadrżałem, słysząc warknięcie.
  - Przepraszam, że żyję - wymknęło mi się, kiedy skulony usiadłem naprzeciwko Kouena. Wbiłem spojrzenie w blat. Zaczerwieniłem się, czując na sobie wzrok Rena. - N-nie mam usprawiedliwienia. Poszedłem na wa-wagary - wydukałem, bawiąc się skrawkiem koszulki. Kolejna rzecz, przez którą musiałem go unikać. Byłem przy nim bardzo nieśmiały i jąkałem się niemiłosiernie. Moim ukochanym był ten właśnie tyran siedzący naprzeciwko i próbujący opanować sztukę zabijania wzrokiem.
  - A mogę wiedzieć czemu? - spytał, zakładając ręce na klatce piersiowej. Jak ja kocham ten jego wiecznie beznamiętny głos. Gdyby istniała dyscyplina olimpijska nazywana bezemocjonizmem, Kouen byłby wiecznym zwycięzcą nawet po śmierci. Czy on w ogóle dałby radę umrzeć? Odgoniłby śmierć samym spojrzeniem. Nie, kostucha nie miałaby żadnych szans. - Ej, dzieciaku? Co jest? - spytał. Pokręciłem głową gwałtownie, odganiając od siebie te dziwne przemyślenia i jeszcze bardziej kuląc się w sobie.
  -Bez... Bez powodu, przepraszam - wudykałem, wbijając wzrok w plamkę na stole. W końcu odważyłem się zerknąć na Kouena i zamarłem. W jego oczach czaiła się jakaś dziwna iska, jakby radość. On całkiem dobrze się bawił, dręcząc mnie i patrząc na moje zakłopotanie. Mimo to, nie potrafiłbym się mu postawić. Wiem, miękka frytka ze mnie i ostatnia galaretka. Ostatnim przejawem mojej zanikającej już odwagi było wstanie od stołu i wrócenie do swojego poprzedniego zajęcia. - Przepraszam, muszę dokończyć robienie obiadu - szepnąłem, próbując opanować drżenie rąk. Nie wyszło mi to za bardzo. Mimo to, chwyciłem nóż i zacząłem kroić mięsko. Pierwsze cięcie było pechowe. Ostrze ześliznęło się z mięsa i rozcięło mi dłoń w miejscu tuż poniżej kciuka. Syknąłem cicho, przyciskając dłoń do rany.
  - Co się stało? - spytał Kouen, podchodząc do mnie. Zerknął na moją dłoń, spod której wyciekała cienka stróżka krwi. Bez słowa otworzył szafkę i wyjął z niej opatrunek. Dokładnie obmył i opatrzył moją dłoń, po czym kazał mi usiąść przy stole. Ze zdziwieniem patrzyłem jak Ren Kouen, postrach mojego liceum, zakasuje rękawy i robi mi obiad, a raczej ratuje to co zostało z tego, co próbowałem stworzyć. Kiedy próbowałem zaprotestować i słownie odwieść go od pomysłu robienia mi obiadu, on tylko zmroził mnie wzrokiem.  Potulnie usiadłem za stołem i przyglądałem się gotującemu potworowi. Wyraźnie podobało mu się krojenie warzyw. Czasem nawet nucił coś pod nosem! Ludzie! Ren Kouen nucił pod nosem! Niebo się zawaliło!
  Kiedy skończył gotować, uświadomiłem sobie, że cały czas na niego patrzyłem. Ale co ja poradzę? Jego plecy takie.. Tak, fetysz fajnych pleców, ale no co. Plecy są takie ohh i ahh.. Szczególnie te Kouena. No, ale wracając do tematu.. Nie miałem pojęcia co mam zrobić ze swoim wychowawcą. Na szczęście problem sam się rozwiązał. Po skończeniu obiadu, obejrzeniu jeszcze raz mojej rany i kilku morderstwach wzrokiem, wyszedł z mojego domu. Po kilku godzinach drzwi otworzyły się w hukiem i do salonu wpakowali się wszyscy, którzy u mnie bywali. Morgiana z notatkami, Alibaba z pustym żołądkiem i Sindbad z Judalem.  Przyglądając się ostatniej dwójce stwierdziłem, że Sin jednak powinien dawać jakieś lekcje podrywu czy coś. Judal, do niedawna najbardziej nieogarnięty i wredny chłopak w szkole, siedział teraz wpatrzony w mojego przyjaciela, który chyba ostatkiem siły woli powstrzymywał się od rzucenia tego wszystkiego w cholerę i ruszenia do sypialni ze swoim ukochanym. Czy wspominałem, że Sin był najlepszym aktorem jakiego znałem? Zawsze potrafił oszukać ludzi i ukryć swoje nie zawsze dobre intencje. jedyną osobą, która potrafiła go wyprowadzić z równowagi jednym spojrzeniem, był mój wychowawca. Często rzucali w siebie ciętymi ripostami, co uczniowie przyjmowali z wielkim entuzjazmem. Ah, tak.. Profesor Kouen, największa gwiazda wszystkiego co możliwe. Mimo, że kasy miał jak lodu, pracował w mojej szkole. Nie, żebym narzekał, dzięki temu go poznałem, ale nadal zastanawiałem się.. Po co? Postanowiłem narazić się na mordercze spojrzenie i spytać go osobiście czemu uczy, skoro za zgromadzone pieniądze mógłby spokojnie dożyć śmierci. O ile umarłby za około 35 lat.
  Okazja na zaspokojenie ciekawości nadarzyła się dość szybko. Już następnego dnia musiałem zostać po lekcjach. Oczywiście wszystko przez to, że Sindbadowi nie chciało się wstawać z wyrka, a KTOŚ (czytaj: ja) musiał go brutalnie z niego skopać. Siłą rzeczy spóźniłem się na pierwszą lekcję, którą miałem z moim ukochanym wychowawcą, którego wzrok wyrażał mniej więcej tyle co "twoja dusza spłonie w piekle, dopilnuję tego". Skuliłem się w sobie i przez cały dzień próbowałem ukryć się przed wzrokiem nauczycieli. Gdybym któremuś podpadł, to smażenie się w piekle byłoby rajem w porównaniu do tego, co zgotowałby mi Kouen. Na szczęście zdołałem umknąć każdemu i niepostrzeżenie przebrnąłem przez wszystkie lekcje. Odetchnąłem głęboko, zarzucając torbę na ramię. Jeszcze tylko godzina z mordercą i do domu. Po wejściu do klasy, przystanąłem w drzwiach. Kouen spojrzeniem nakazał mi usiąść w ławce, tuż przed jego biurkiem. Sam kończył akurat uzupełnianie dziennika. Posłusznie zająłem miejsce. Już nie raz zostawałem po lekcjach, więc wiedziałem, że Kouen zaraz będzie próbował się mną  czymś wyręczyć.
  - Dobra. Chodź ze mną - powiedział zamykając dziennik z trzaskiem. Podreptałem za nauczycielem i po chwili potwierdziły się moje przypuszczenia. Stosy papierów, książek, podręczników, długopisów, zeszytów.. W składziku było wszystko czego u mnie w pokoju brakowało. - Pomożesz mi to sprzątać - Kouen wydał krótkie polecenie, siadając na podłodze. Zająłem miejsce obok niego.
  - Wszystko dziś? - spytałem powątpiewając w swoje siły.
  - Nie, mamy na to kilka dni - wychowawca nawet nie spojrzał w moją stronę. Więc z góry  założył, że z wielką ochotą mu pomogę.. Miał rację. Westchnąłem i zabrałem się do pracy. W gruncie rzeczy nie było tak źle. Segregowanie szło nam szybciej niż przypuszczałem.
  - Ekhm.. - odchrząknąłem, kiedy Kouen zamykał składzik po skończonej na dziś pracy. - Mogę zadać panu pytanie? - szepnąłem ledwo słyszalnie.
  - Mhm - mruknął, wsadzając klucze do kieszeni.
  - Bo zastanawiałem się... - przełknąłem ślinę. - Czemu pan tu pracuje? Chodzi mi o to, że przecież ma pan dużo pie-pieniędzy, więc pra-praca tu.. nie je-jest po-potrzebna.. - ostatnie słowa praktycznie wyszeptałem. Oczy Kouena były tak piękne, że zapomniałem w ogóle o co mi chodziło.
  -Cóż.. Po prostu lubię uczyć - powiedział beznamiętnei. Zachłysnąłem się powietrzem, wytrzeszczając oczy. To nie były omamy? Czy to to? Prawie udusiłem się, wstrzymując oddech. Kouen lubiący cokolwiek! Kouen uśmiechający się! Kouen stojący przy mnie! Kouen mówiący do mnie! Czy to już niebo, czy dopiero umieram?
  Następnych kilka dni spędziłem na pomaganiu Kouenowi w składziku. Było o tyle fajnie, że mogłem cały czas gadać, a mojemu kochanemu mordercy to nie przeszkadzało. Nawet więcej! Sam kazał mi coś mówić, bo nie lubił słuchać radia. W ciągu tych kilku dni Kouen patrzył na mnie, uśmiechał się do mnie, rozmawiał ze mną.. Co prawda nasza rozmowa to 90% mojego trajkotu i 10% jego odpowiedzi, ale chyba zacznę ubóstwiać te 10%.
  Otworzyłem oczy. Zdawało mi się, czy..? Spojrzałem na zegarek. O nie. Tylko nie to. Z przyzwyczajenia obudziłem się o 6.00. Nic w tym złego by nie było, gdyby nie to, że była akurat sobota. Przewróciłem się na drugi bok i podziękowałem za mój dar, dzięki któremu mogłem spać zawsze i wszędzie.
  - Alibaba! Wstawaj! Wieści są! Ej! Babo! Rusz tą dupę! - usłyszałem tuż nad moim uchem. Otworzyłem oczy i zerknąłem na zegarek. Spoko, teraz mogłem wstać. 13.00 to dobra pora na wstawanie.
  - Czego chcesz, Judal? - ziewnąłem, drapiąc się po głowie.
  - Wieści, Ali, wieści! - wyszczerzył się do mnie. Szybko przeanalizowałem sytuację. Skoro Judal siedział na moim łóżku, to albo Sindbad gdzieś wybył, albo wieści dotyczyły Kouena. - Nie uwierzysz co właśnie usłyszałem od Sindbada! - zawołał rozentuzjazmowany, wskazując drzwi, w których na chwilę pojawiła się fioletowa czupryna.
  - Kouen? Co z nim? - spytałem, od razu się rozbudzając.
  - Otóż.. Twój ukochany Kouen jest zakochany! - zawołał wesoło Judal. Moje serducho zatrzymało się.
  - W kim? - wydusiłem. Judal wzruszył ramionami, stwierdzając, że tylko tylu udało mu się z Sindbada wyciągnąć. Przytaknąłem na znak, że rozumiem. Nie musiałem się upewniać. Sindbad był osobą, która w kwestii odczytywania ludzkich emocji była nieomylna. Pozostało mi tylko wybadać w kim mój ukochany się zadurzył i cierpieć na depresję.
  Kolejny tydzień 'poszukiwań' nie przyniósł efektów. no, może z jednym wyjątkiem. Ren Kouen zaprosił mnie na obiad. Tak, cuda jednak się zdarzają. W sobotę chodziłem cały w skowronkach. Po 13 Kouen zajechał pod blok swoją karetą i pojechaliśmy w świat. Po powrocie z obiadku, na którym udało mi się ustalić, że słabością Kouena są chyba blond włosy, zdałem szczegółową relację Sindbadowi, nie przestając chichotać jak dziwna nastolatka. Kiedy skończyłem, ten patrzył na mnie przez chwilę, po czym westchnął głęboko.
  - Czyli jednak...
  - Co? - spytałem, niepewny o co mu chodzi.
  - Czyli jednak moje przypuszczenia się potwierdziły - powiedział już głośniej, siadając wygodnie. Spojrzałem na niego zdziwiony, nie wypuszczając poduszki z uścisku. - Obserwowałem Kouena od dłuższego czasu. Ciekawy z niego gostek. Myślałem, że nigdy nie znajdę na niego haka. W grę wchodziły dwa rozwiązania. Albo idealnie się maskował, albo naprawdę był zimnym dupkiem. Ostatecznie wyszło na to, że była jeszcze trzecia możliwość. Zimny dupek ma osobę, dla której nie jest zimnym dupkiem - Sin przerwał na chwilę, żebym mógł poukładać sobie wszystko w głowie. Nie do końca chyba jeszcze rozumiałem co się działo. O czym Sindbad mi mówił? Kouen mający specjalną osobę byłby okej, ale czemu Sin podchodzi do tego z tak filozoficznej strony? - Na zakończenie dodam, że tą osobą prawdopodobnie jesteś ty.
  - Co? Niemożliwe..
  - Możliwe - wtrącił Judal, wchodząc do salonu. Usiadł kolana Sindbada, który oplótł go ramionami. Moja mina wyrażała teraz mniej więcej 'czo ty mie mówisz czuowieku', na co Judal zareagował nagłym potokiem pytań. - Czy kiedykolwiek, do kogokolwiek innego niż ty się uśmiechał? Gadał z kimś jak normalny człowiek? Nie zabijał non stop wzrokiem? Poprawiał komuś kudły, kiedy mu się zaplątały zamek od kurtki? Woził swoim luksusowym samochodem do luksusowych restauracji? Zabierał na obiadki? - westchnął zirytowany. Zamyśliłem się.
  - On potrafiłby fangirlować do twojego zdjęcia, jeśli miałby 100% pewność, że nikt go nie widzi. Chociaż wydaje mi się, że tak po cichutku to piszczy, kiedy tylko jesteś w zasięgu wzroku - dodał Sindbad. Nie byłem pewien czy zaufać temu osądowi, ale dałem mu szansę. Opłacało się, bo mając psychiczne oparcie w przeświadczeniu, że to ja jestem tym speszyl hjumen dla Kouena, dałem radę do niego zagadać po lekcjach. jak zwykle skarcił mnie za nazywanie go per pan i spytał o co chodzi.
  -No.. No, bo ja.. - dukałem ściskając w palcach skrawek koszuli. Czułem, że cały płonę. Nie wiedziałem gdzie zatrzymać swój wzrok. - Ko-kocham c-cię.. - szepnąłem, opuszczając głowę jeszcze niżej. Płonąłem, cały płonąłem, przysięgam. Zerknąłem nieśmiało w górę. Zdążyłem zobaczyć, jak Kouen chowa do kieszeni aparat cyfrowy. - Po-powiedz coś.. Proszę - wydukałem, kiedy dalej się na mnie gapił. Proszę, odezwij się prosiłem w myślach. W końcu Kouen się ruszył, a ja poczułem jak łapie mnie za rękę i ciągnie za sobą. Dreptałem za nim, nie do końca wiedząc co się dzieje. W końcu dotarliśmy do rzadko odwiedzanego przez ludzi miejsca. Wtedy Kouen pociągnął mnie ku sobie. - C-co? Cz-czemu? - zapiszczałem.
  - Co? Nie mogę? - warknął, dusząc mnie w ramionach.
  - Możesz - burknąłem.
  - ... Ja ciebie też - wyszeptał ledwo słyszalnie. Nogi się pode mną ugięły i chyba dostałem zawału.
  Po kilku dniach dowiedziałem się od Sindbada jednej, aczkolwiek bardzo ciekawej rzeczy. kouen miał jedną słabość i nie były nią wcale blond włosy. Były to małe, słodkie rzeczy. Zwierzątka, figurki.. Wszystko. Jednak z ludzi kochał tylko mnie. To mi zdecydowanie wystarczyło.


***

OMG.
Skończyłam.
...
Co ja im zrobiłam? D:
Zniszczyłam to, o nie.
Czuję, że zniszczyłam tą przezajebistą, zimną postawę Kouena.
Tylko Alibaba wyszedł mi taki jak chciałam - mała ciota. XD
Wielbmy wszyscy Kouena, gdyż jest mega!
Alibaba może ujść w tłumie. XDD
Następny rozdział będzie z Nine of them.
Dzięki, za przeczytanie i proszę..
Nie bijcie mnie za Kouena.. :'<

czwartek, 2 kwietnia 2015

Bo życie to gra..

Zacznijmy od tego, że to opowiadanie poleciało na konkurs. xD
Nie mam pojęcia co mi odwaliło, żeby napisać coś takiego.
Pierwszy raz jestem tak skołowana, że nie wiem co myśleć o tym co sama napisałam.

***

  Zza zamkniętych drzwi słyszała wiwaty, okrzyki, nawoływania i skandowane imiona. Otworzyła oczy, poprawiła kucyk i sięgnęła po skórzane ochraniacze na dłonie. Podeszła do drzwi. Odetchnęła głęboko i wyważyła żelazne drzwi jednym kopnięciem. Miejsce wiwatów zajęło dudniące buczenie.

*

  Szedł jak zwykle wolno powłócząc nogami. Korytarze powoli pustoszały, a ona jako jedyny niebojący się nagany nauczyciela, podziwiał widoki za oknem.
  - Widziałaś wczorajszy pojedynek Crimson? Był najlepszy do tej pory! Co?! Dostałaś się na główną salę?! Zazdroszczę! - zawołała rozentuzjazmowana dziewczyna, praktycznie przebiegając obok. Jason spojrzał na nią obojętnie i znów zwrócił swoje spojrzenie na piękne widoki jakie prezentowało wczesne lato. Jego uwagę przykuła dziewczyna o jasno brązowych włosach. Podniosła głowę ku niebu, by po chwili znów spojrzeć w dół. Pisała coś, ale wydawała się bardzo znudzona. Nigdy jej tu nie widział. A może po prostu nie zwrócił na nią uwagi? Uśmiechnął się pod nosem. Nie było to ważne. Kiedy ktokolwiek się nudził, wkraczał on, głośny, wiecznie wesoły siedemnastolatek o urodzie typowego meksykanina. Rzucił plecak na ziemię i otworzył okno. Wiatr odrzucił do tyłu poły jego czarnej bluzy, kiedy wyskoczył z parteru. Wylądował miękko na ziemi i szybkim krokiem skierował się do dziewczyny.
  - Hej! Hej, ty! Co robisz? - zawołał. Odwróciła do niego głowę, po czym poderwała się do góry i uciekła. Ostatnie co zobaczył, to jej włosy, które w słońcu mieniły się odcieniami szkarłatu i bursztynu. Westchnął ciężko. Zlekceważył przeciwnika. Ludzie nieczęsto lubią rozmawiać z nieznajomymi. Ona nie była wyjątkiem. Spojrzał pod nogi. Kartka, najprawdopodobniej należąca do uciekinierki. Usiadł na ziemi, wziął papier do ręki i zaczął czytać.

Nudno.. Tu jest tak nudno. Życie jest nudne. Wszystko jest nudne. 
Po co ja w ogóle przychodzę do szkoły? Ah.. No tak.. Obiecałam rodzicom.
Inaczej nie mogłabym chodzić na DP. Cóż... Muszę wycierpieć. Tak to już jest.
Muszę tylko spełniać ich oczekiwania. Wtedy...

  Zdanie się urwało. To przez ten nagły wybuch chłopaka, który teraz siedział jak na szpilkach. Chciał jej pomóc. Chciał jej pokazać jak zabawny jest ten świat. Chciał jej pokazać, że na Death Parade świat się nie kończył. Przewrócił oczami. Nie rozumiał czym ludzie się tak ekscytowali. Death Parade to tylko walki amatorów. Wszelka broń była dozwolona. Jedyna zasada dotyczyła pistoletów, której nie można było używać. Na ring wchodziło do dziesięciu osób, a ostatnia potrafiąca utrzymać się na nogach, wygrywała. Niestety, zaczęło się to rozprzestrzeniać. Zawodników było tak dużo, że organizowano też walki w terenie. Miejsce nie miało znaczenia. Ważna była liczba osób i chęć do walki. Nigdy nie rozumiał co pchało ludzi do bijatyk. Milej byłoby skoczyć na bungee..

*

     Znowu mnie śledzi  pomyślała. Szła okrężną drogą próbując zgubić szkolnego dziwaka, Jasona. Uwziął się na nią i od dwóch tygodni nie dawał jej spokoju. Ciągłe zaczepki, zaproszenia, uśmiechy, spojrzenia.. Susan syknęła, przyspieszając. Za rogiem wspięła się na balkon, po balkonie przeszła na dach niskiego bloku i przywarła do blachy. Tak jak sądziła. Jason przybiegł za nią. Był wysportowany, ale tropiciel z niego żaden. W końcu dał sobie spokój. Odszedł powłócząc nogami. Odczekała jeszcze chwilę i zeszła na ulicę. Spojrzała na zegarek i z przyzwyczajenia potarła ramię z wytatuowanymi na nim dwoma gotyckimi literami DP. To był znak rozpoznawczy. Ludzi bez tego znaku nie atakowano. Nielegalne walki były tylko dla tych, którzy ich chcieli. 

*

  Zgubił ją. Znowu. Mimo stałego ignorowania jego próśb przez Susan, nie poddawał się. Nie potrafił odpuścić. Raz postawiony sobie cel, realizował do końca. Jeszcze raz spojrzał na kartkę. Przeczytał tych kilka zdań wyrwanych z kontekstu. Nagle w jego umyśle zapaliła się lampka. Death Parade. Pisała o tym. Uśmiechnął się lekko. Wiedział już gdzie jej szukać. Nie musiał nigdzie się spieszyć, DP zaczynało się za kilka godzin. Zawrócił na pięcie i ruszył w stronę swojego domu, rozmyślając nad tym, jak dotrzeć do upartej Susan, której wydawało się, że życie jest nudne i z góry zaplanowane. 
  Szedł przez park. Było już ciemno, a na około zbierały się terenowe grupy Death Parade. Przeszedł przez ulicę i pchnął drzwi. Został gruntownie przeszukany, jak każdy wchodzący na główną salę. Rozejrzał się. Znalezienie Susan w tym tłumie graniczyło z cudem. Odetchnął głęboko i ruszył na miejsce, które zajął mu jego znajomy. Przywitał się z nim i usiadł na plastikowym krześle, cały czas rozglądając się za dziewczyną. Jego kolega nie przestawał mówić. Jason, już lekko poddenerwowany, kręcił się, rozglądał i klął pod nosem. Nigdzie jej nie było. Może akurat dziś..
  - Witam, witam, witam! Zaczynamy kolejne Death Parade! - zawołał prowadzący. Jason zwrócił ku niemu wzrok. Ogromny, umięśniony, uśmiechnięty. Prezenter wyglądał na wieloletniego trenera boksu. Nie przedłużając, zapowiedział walkę dwóch mistrzów DP - Crimson i JPride. Chłopak skrzywił się, słysząc, że kobieta ma bić się z facetem. Chciał stąd wyjść. Nie mógł patrzeć na wchodzących na arenę wojowników. gdyby nie nadzieja na złapanie Susan, nigdy by tu nie przyszedł. Mimo obrzydzenia, zerknął na dwójkę walczących. Świadomość tego, co właśnie zobaczył, wbiła go w siedzenie. Te włosy, te ruchy.. Crimson, Susan.. Obie dziewczyny to jeden i ten sam człowiek. Przypatrzył się jej. Uśmiechała się. Pierwszy raz widział u niej tak szczery uśmiech. Walka skończyła się nagle. Crimson wbiła scyzoryk w szyję JPride'a, a ten padł na ziemię bez życia. Jason podniósł się i wybiegł z sali. Oparł rękę o ścianę. Jego żołądek się skurczył. Zwymiotował cały obiad. Ciężko oddychając, spojrzał w niebo. Wsadził ręce do kieszeni i podreptał do najbliższego automatu. Kupił butelkę wody, usiadł na ławce i zaczął myśleć. Pierwszy raz widział coś takiego. ona naprawdę lubiła to, co się tam działo. Uwielbiała to. Widział jej uśmiech.
  - To chore - szepnął, odchylając głowę w tył. 
  - Co jest chore? - usłyszał nad sobą. Otworzył oczy. Crimson.. Nie. Bez rozwichrzonych włosów i obłąkanego wzroku, była tylko zwykłą Susan. Usiadła obok, wrzucając torbę pod ławkę.
  - Death Parade i to, że cieszysz się z walki - powiedział bez wahania. Pokiwała głową, a on zerknął na nią pobieżnie. - Słuchaj. Życie nie jest nudne i zaplanowane. Możesz robić co chcesz, kiedy chcesz i jak chcesz. Wiele ludzi teraz uważa, że są nieszczęśliwi. To tylko kwestia odczucia. Gdyby umieli patrzeć, słuchać i czuć.. Szczęście mogliby znaleźć we wszystkim co staje im na drodze. Z tobą jest tak samo.. - zawiesił się. Do tej pory uciekająca Susan siedziała obok i słuchała go uważnie. - Czemu..?
  - Czemu przyszłam sama z siebie? - dokończyła za niego. Kiwnął głową. - Chciałam ci dać szansę. Widząc jak bardzo ci na tym zależy i jak cieszysz się wszystkim naokoło.. Chciałam zobaczyć czy tez tak potrafię.. - szepnęła, wzdychając. W tamtym momencie przypieczętowali niepisaną umowę. Jeden raz. Jason miał jedną szansę na pokazanie Susan życia pełnego zabawy. Gdyby mu się to nie udało, miał dać sobie z nią spokój. 
  Następnego dnia spotkali się przy szkolnej bramie. Jason poprowadził ją na pobliski most. Ogromny, wysoki.. Idealny do skoku na bungee. Oboje śmiali się do rozpuku. Potem zaliczyli wyścigi gokartów i przyglądali się konserwacji małych samochodzików. Zaszli do zagranicznej restauracji i zamówili dania o najdziwniejszych nazwach jakie znaleźli. Potem oglądali wyścigi motocykli.
  - Jak było? - spytał Jason, kiedy siedzieli już na dachu wieżowca, popijając sok jabłkowy. Susan zaczęła mówić o tym co ją cieszyło, a co zdziwiło ją tego dnia. Chłopak oparł brodę na nadgarstku i przyglądał się dziewczynie z uśmiechem. - Czyli jednak mi się udało.. - wtrącił, kiedy Susan zaczerpywała tchu po relacji z wyścigów motocyklowych. Pokiwała energicznie głową. 
  - Udało ci się, udało.. Może po prostu musiałam znaleźć właściwą osobę, żeby odkryć piękny świat - zamyśliła się. Od tego dnia Crimson co raz rzadziej pojawiała się na arenie. Gazeta podziemnego świata huczała od plotek. Crimson, do tej pory najsilniejszy zawodnik Death Parade, zniknęła ze sceny na dobre. Domysłom nie było końca. Tymczasem Susan bawiła się w najlepsze ze swoim nowym przyjacielem. Jason pokazał jej świat od strony, której jeszcze nie znała. Nauczyła się wierzyć w to, że codziennie czeka na nią jakaś niespodzianka od losu. Nigdy nie traciła nadziei na dobrą zabawę. 
  - Składamy przysięgę - wypaliła. Jason spojrzał na nią zainteresowany. - W twoje następne urodziny zrobimy coś czego nigdy żadne z nas nie zapomni. Nie mam jeszcze pomysłu co to mogłoby być, ale znając ciebie, wymyślisz coś naprawdę szalonego - uśmiechnęła się szeroko, a Jason żywo jej przytaknął. 
  Pół roku później stali na moście, na którym pierwszy raz skakali razem na bungee. Za dwa dni miały być urodziny Jasona. Planowali wycieczkę autostopem. Nie ważne dokąd, nie ważne ile czasu to zajmie.. Ważne, że wybierają się na nią razem.
  - Idziesz już? - spytała go. Kiwnął głową. - Ja jeszcze chcę pobiegać, więc nie musisz mnie odprowadzać.
  - Jasne. Do jutra - odpowiedział, przybijając z nią piątkę. Odszedł i pochłonęła go ciemność nocy. Westchnęła, opierając się o barierkę. Tyle się zmieniło w jej życiu. Tak bardzo zmieniła się ona sama. I to wszystko przez jednego człowieka i jej ciekawość. Czuła się lekka i wolna. Uśmiechnęła się w przestrzeń. Chwilę jeszcze stała wpatrzona w przejeżdżające samochody, po czym odwróciła się z zamiarem odejścia. Zatrzymała się w pół kroku. Ból. Przerażający, tępy ból. I szok. Czarny kaptur. Ukryta w cieniu twarz. Szerokie barki okryte czarną bluzą. I nieludzki warkot.
  - Zabiłaś go. Zabiłaś mojego przyjaciela. JPride nie żyje. Przez ciebie - wycharczała postać. Z ust Susan wypłynęły pierwsze krople krwi. Metaliczny posmak śmierci nie ustępował. Postać odeszło, a Susan dotknęła swojego brzucha. Ostrze. Ogromny rzeźnicki nóż tkwił w jej brzuchu po samą rękojeść. Dziewczyna zachwiała się i padła na ziemię. Wydało jej się, że świat zwolnił. Wpatrzona w gwiazdy, nie poczuła jak po jej policzkach stacza się pierwsza i jedyna łza. Zakaszlała, czując, że zbliża się nieuchronny koniec. Przerażający smutek rozdarł ją na pół. Ostatkiem sił uniosła dłoń ku górze i zwinęła ją w drżącą pięść.
  - Wygrałam, Jason. Żyłam tak, jak chciałam - pomyślała, wpatrzona w swoją rękę, teraz ubrudzoną we własnej krwi. Pięść opadła na jej klatkę piersiową, a Susan wypowiedziała swoje ostatnie słowa: - Przepraszam, Jason. Nie mogę spełnić naszej obietnicy. Odchodzę pierwsza. Żegnaj, przyjacielu - wycharczała między odruchowym kaszlem. Miała nadzieję, że Jason znajdzie osobę, którą będzie mógł nazywać tak, jak ją. Tym słodkim głosem. Patrzył tymi pięknymi oczami. Ostatnią desperacką myślą Susan było "Chcę żyć!". Nie dostała tej jedynej szansy. Śmierć nie była tak litościwa jak ona rok temu, kiedy to pozwoliła Jasonowi wkroczyć w swoje życie i pokazać sobie jak to jest żyć naprawdę. Ciemność pochłonęła ją szybko, nie cierpiała długo. Umarła w błogim przeświadczeniu, że Jason będzie żył dla niej.. Że nie załamie się jak ona po śmierci swojej jedynej przyjaciółki.

*

  Jason mocno przeżył śmierć Susan. Załamał się, nie potrafił bez niej żyć.
            Usłyszał głośne gwizdanie. Spokojny jak nigdy, spojrzał w lustro. Te same oczy.. Takie same jak u niej. Już wiedział co czuła przed ich spotkaniem. Pustka. Bezsilność. Obojętność.
  Zza zamkniętych drzwi usłyszał wiwaty, okrzyki i nawoływania. Sięgnął po skórzane ochraniacze na dłonie. Odetchnął głęboko i wyważył żelazne drzwi jednym kopnięciem. Miejsce wiwatów zastąpiło dudniące buczenie, a on wiedział.. Na głównym ringu Death Parade historia zataczała koło. Jedno umiera, drugie żyje bez celu. jedno nie może żyć bez drugiego. Nie potrafi od kiedy ich dusze zaczęły tworzyć jedną całość.

Jason "Fear" Stewart zmarł w wieku 19 lat.
Przyczyną śmierci był strzał, który padł z trybun.
Zaraz po huku wystrzału można było usłyszeć krzyk..
"To za JPride'a!"

niedziela, 1 lutego 2015

Problem na dwa miesiące (Zoro x Sanji - One Piece)

Najśmieszniejsze jest w tym to, że Zoro zachowuje się prawie jak Aomine, a ja pisałam to o 3 nad ranem. XD


***

  Siema. Jestem dziewiętnastoletnim chłopakiem, dość wysokim i dobrze zbudowanym. Niektórzy ludzie się mnie boją, a wszystko przez mój wzrok i wybuchowy charakter. Często wdaję się w bójki, ale to nie oznacza, że jestem samotny. Mam swoją grupkę przyjaciół tak samo pieprzniętych jak ja. Słyszałem już wiele wyzwisk rzucanych w moją stronę. Od wrogów, przyjaciół, rodziny, znajomych, nieznajomych... Jedne wypowiedziane jako żarty, inne okazywały się próbą wkurzenia mnie lub poniżenia. Byłem już debilem, idiotą, bezmózgiem, zakałą rodziny, a nawet wszechświata, nieogarniętym, pieprzniętym chujem, dupkiem, amebą, tchórzem, pijakiem, męską dziwką (czasem nawet niemęską), pojebanym psychopatą, bandziorem, zabójcą, ciotą, maminsynkiem, zjebem, jebniętym skurwysynem, świnią, bezrozumną małpą, świrem, głupkiem, zdezorientowanym palantem, trucicielem mózgów, glonem, kundlem, fiutem, gównem, bałwanem, masłem, miękką frytką, rozlazłą kupą, maszkarą, potworem, narwańcem, a nawet mchem.. Mógłbym wymieniać jeszcze więcej, ale to nie o to chodzi. Wśród tych wszystkich wyzwisk nigdy nie pojawiło się jedno słowo. Nikt, w ciągu całego mojego dziewiętnastoletniego życia, nie zarzucił mi bycia gejem. Aż do dziś. Aż do teraz.
  -Stary. Jesteś gejem. Nie pedałem, tylko pieprzonym gejem - powiedział facet stojący naprzeciwko. Nie byłem wściekły. Ba! Nie byłem ani odrobinę zły czy zdegustowany. Byłem po ludzku zaskoczony. - Nie wyglądasz jak pedał.
  -Więc czemu gej? - spytałem. Facet wzruszył ramionami.
  -Może dlatego, że oblepiasz kolegów wzrokiem? - powiedział. Po chwili namysłu pokręciłem głową.
  -Nie, nie. Patrzę na nich tak, jak oni na mnie. Poza tym.. Uprawiałem już seks z dziewczynami i nie miałem jakichkolwiek problemów. To niemożliwe, żebym JA był gejem - zaprzeczyłem gwałtownie.
  -Spójrz prawdzie w oczy. Jest ON. Podoba ci się. Pytanie tylko: od kiedy? - spytał facet, wzdychając i pocierając twarz dłonią.
  -No właśnie. Od kiedy? - westchnąłem ponownie, odchodząc od lustra. Wyszedłem z łazienki i poczułem się jeszcze gorzej. Po jaką cholerę gadałem do swojego odbicia? Aż tak ze mną źle? Wykończony padłem na łóżko. Przewróciłem się na plecy i kładąc ręce pod głową, postanowiłem zrezygnować z pójścia do szkoły. Jeszcze bym spotkał tego tępego kucharzyka i co wtedy? Znowu bym go rozbierał wzrokiem? Bądź co bądź, dopiero położyłem się spać, a niedługo już trzeba byłoby wstawać. Niemożliwe, żebym się obudził. Poza tym... Nie chcę go spotkać. Jęknąłem głośno i zakopałem się pod kołdrę. Sen jest dobry na wszystko. Tylko szkoda, że znowu śnił mi się ON.

Siema. Jestem Roronoa Zoro, mam 19 lat i jestem gejem. ... Chyba.

  -Zoro! Wstawaj! - wrzasnęła Nami, zrywając ze mnie kołdrę. Uchyliłem jedną powiekę. Jej wzrok jak zwykle był piorunujący i zabójczo niebezpieczny, więc posłusznie postawiłem nogi na ziemi i podniosłem tyłek z wyra. 
  -Czemu jesteś tak wcześnie? - spytałem, ziewając szeroko. Rudowłosa Nami była moją sąsiadką odkąd pamiętam.. I wiecznie mnie pilnowała. 
  -Wcześnie?! Gdzie ty żyjesz, człowieku?! Spóźnimy się do szkoły, jeśli zaraz nie ruszysz swojego szanownego tyłka z miejsca! Coś ty robił całą noc?! - wrzasnęła z kuchni. Prychnąłem cicho, wciskając się niechętnie w białą koszulę.
  -Kobieto. Gdybyś ty odkryła to, co ja dziś w nocy, też nie dałabyś rady spać - warknąłem tak cicho, żeby tego nie usłyszała. Po kilku minutach byłem już gotowy. Do ręki dostałem domowej roboty bento, komórkę i torbę z książkami na dzisiejsze zajęcia. Tak. Gdyby nie Nami, zapomniałbym wszystkiego. Ona zawsze się o mnie troszczyła i mimo, że przy mnie zawsze chodzi jakaś nabuzowana, to wiem, że to tylko i wyłącznie sprawka jej nadmiernej opiekuńczości, którą próbowała zamaskować. - Hej. Zoro. Coś ty taki jakiś markotny dzisiaj? - spytała, kiedy byliśmy w połowie drogi do szkoły. Machnąłem ręką. 
  -Wydaje ci się - mruknąłem i natychmiast tego pożałowałem. Nagle poczułem aurę zbliżającego się niebezpieczeństwa. 
  -Mówisz, że ja się pomyliłam? - warknęła, a jej oczy błysnęły złowieszczo. Pokręciłem głową. Nigdy więcej nie będę przy niej mówił tego, co myślę. Ta kobieta jest niebezpieczna. Po chwili byliśmy już przy szkolnej bramie. Blond włosy były pierwszym co zobaczyłem. Potem chłopak odwrócił się w naszą stronę i zaczął biec szczęśliwy jak zawsze. 
  -Nami-san! - zawołał, przymierzając się do przytulenia tej rudej wiedźmy. Przezornie odsunąłem się kilka kroków w bok. I słusznie. Po chwili kucharzyk leżał na ziemi z wielkim guzem na głowie, a sprawczyni całego zamieszania odeszła już, wesoło rozmawiając z Robin o dzisiejszej wyprawie do galerii. 
  -Wstajesz czy mam cię podeptać? - spytałem leżącego pod moimi stopami blondyna. Wyciągnął do mnie rękę, więc pomogłem mu wstać. A oto i sprawca mojej bezsennej nocy. Osiemnastoletni blondyn z dziwnymi brwiami, manią gotowania, nałogowy palacz i walnięty na łeb wielbiciel kobiet. Panie i panowie. Oto Sanji.
  -Cześć głupi marimo. - powiedział odrobinę niechętnie. Cios prosto w serce. Otrzepał się, zarzucił torbę na ramię i ruchem głowy wskazał szkołę. Chwilę potem ramię w ramię ruszyliśmy do budynku, zalewając się z czego popadnie i popychając innych ludzi podczas udawanej bójki.
  Dni mijały, a ja coraz bardziej utwierdzałem się w przekonaniu iż moja orientacja zmieniła się już na stałe. Co najzabawniejsze, miałem specjalnie uczucia tylko względem pechowego, który nieszczęśliwym trafem został obiektem westchnień swojego rok starszego przyjaciela. Od teraz oficjalnie jestem sanjioseksualny.
  -Ale mi humor dopisuje. Aż pójdę się uchlać - mruknąłem znów leżąc na łóżku. Wpatrywałem się w sufit od dobrych kilkudziesięciu minut, ale pomysły a'propos tego, co mógłbym zrobić ze swoją sytuacją, nie przychodziły. Z cichym stęknięciem podniosłem się z łóżka i ruszyłem do drzwi. Nałożyłem tylko buty i wyszedłem. W końcu lato się zbliżało, było coraz cieplej. I jak zauważyłem, nie tylko mi się zachciało pić w ten piątkowy wieczór. Omijałem starannie wypełnione ludźmi bary i skierowałem się do swojego ulubionego miejsca, gdzie pracował mój kuzyn, Mihawk. Gdy tylko pojawiłem się w drzwiach, skinął mi głową, nalewając do szklanki moje stałe zamówienie. Nie był zbyt gadatliwy, ja zresztą też nie. Jednak to on był tym rozsądnym i opanowanym, więc kiedy poprosiłem go o którąś z rzędu dolewkę, spytał czy wszystko u mnie w porządku. Roześmiałem się głośno, zaprzeczając. Nagle z kuchni dały się słyszeć szybkie kroki.
  -Szefie. Wszystko w porządku? - spytał nowy kucharz. Nigdy nie słyszałem tutaj tego głosu, więc naturalną reakcją było spojrzenie w tamtym kierunku. Mihawk zapewnił go, że wszystko w porządku, próbując zasłonić mi widok. Za późno. ON był osobą, którą chciałem teraz widzieć. - Cholera by z tobą, marimo. Znowu się schlałeś? - westchnął Sanji wycierając ręce o fartuch. Przejechałem wzrokiem po jego twarzy i nagle panika ścisnęła moje serce. Drżącymi dłońmi wyjąłem szybko pieniądze, położyłem je na ladzie i wyszedłem stamtąd. Reakcja Mihawka była jednoznaczna. Wiedział. Był bystry i nie tylko patrzył, ale też widział. Skoro on się domyślił, to co z moimi przyjaciółmi? Co z kucharzykiem? Oni też wiedzieli? Zatrzymałem się na środku chodnika. Co ja robię? Czemu uciekam? Zacząłem się śmiać. Serio jestem debilem. Jak bardzo to parszywe uczucie może zmienić człowieka. Gdyby tu chodziło o jakąś dziewczynę, to bym pewnie podszedł, zagadał, poświrował trochę.. Ale Sanji nie jest dziewczyną. Bałem się tego uczucia. Bałem się siebie. Bałem się, że go stracę, kiedy tylko się dowie. Uśmiechnąłem się lekko. W ciemną noc nikt nie zauważył, że ten wielki, wiecznie twardy i straszny chłopak, którym byłem, uronił pierwszą w życiu łzę przeznaczoną dla kogoś, kogo prawdziwie kochał. Prychnąłem zdegustowany własnym zachowaniem i ruszyłem do domu. Po drodze parę razy wyrżnąłem głową o słup, co dobrze mi zrobiło, bo odzyskałem trochę umiejętności trzeźwego myślenia. Wszedłem do zupełnie pustego mieszkania i poczułem się nagle strasznie bezradny. Umiałem panować nad prawie każdym możliwym do kontrolowania mięśniem, ale uczucia to zupełnie inna liga. Zaśmiałem się cicho i mając wywalone na zdejmowanie ciuchów, padłem na łóżko, zasypiając prawie w locie.
  Poczułem, że ktoś gładzi mnie po policzku. Miło, ale kto, do cholery, wlazł mi do domu? Przekręciłem głowę w drugą stronę i uniosłem powieki.
  -Witam śpiącego królewicza - powiedziała Nami, podpierając głowę na ręku. Wysłałem jej nieme pytanie co tu robi i czemu jest dla mnie taka miła. To niepokojące. - Widziałam jak w nocy wracałeś do domu. Chciałam cię dziś opieprzyć, ale kiedy tylko cię zobaczyłam, zmieniłam zdanie. Miałeś jakiś koszmar? - spytała, zabierając dłoń z mojej twarzy. Pokręciłem głową. W sumie to pamiętałem tylko tyle, że sen był smutny, i że dotyczył tego zafajdanego kucharzyka.
  -A co? - wydusiłem w poduszkę. Westchnęła ciężko.
  -Płakałeś przez sen. Nie zdarza ci się to bez powodu - wytłumaczyła, a ja pokiwałem głową. Zbyt długo się znaliśmy, żeby nie wiedziała co znaczy u mnie choćby najmniejszy gest odbiegający od normy. Przerażające swoją drogą. Usiadłem na łóżku, pocierając dłonią twarz. Nami podała mi szklankę wody, którą przyjąłem z wdzięcznością.  Problemy sercowe? - spytała wreszcie, siadając obok mnie. O mało nie udusiłem się wodą. Czarownica. Prawdziwa czarownica. - Kobiety wyczuwają takie rzeczy. Uwierz mi na słowo - mrugnęła do mnie porozumiewawczo. Kiwnąłem głową. - No dobra. Gadaj.
  -Nie myśl, że to takie proste - powiedziałem, opierając się plecami o ścianę i wyciągając nogi przed siebie. Czułem na sobie jej wzrok, mówiący, że i tak wszystko wie, tylko chce usłyszeć potwierdzenie. Wziąłem się do kupy i zacząłem mówić. - Bo wiesz... Jest pewna osoba, którą bardzo lubię... Kurwa. Jak dziecko z podstawówki. Co ja pieprzę? Kocham tą osobę i boję się ją stracić. Wydaje mi się, że mi ufa i nie chcę zniszczyć tej relacji. Mimo, że ciągle mnie wyzywa, jest strasznie drażliwa, kiedy chodzi o mnie i łatwo się na mnie wkurza, wiem, że nie potrafiłbym żyć bez tej osoby. I ta właśnie osoba przerwała mi zapijanie smutków. Oto co mnie dręczy. Zadowolona? - zakończyłem monolog siarczystym kichnięciem.
  - Nie masz łatwo. - powiedziała, a ja hardo śmiechłem w duchu. Gdyby wiedziała jak mi jest ciężko.. - Z drugiej strony Sanji też nie ma tak fajnie. Bądź co bądź, jesteście kumplami.. Chociaż.. Jeśli chodzi o niego, to myślę, że nie powinno być źle. Powinien zrozumieć, ale ty powinieneś mu to powiedzieć.  - pokiwałem głową, biorąc sobie do serca rady przyjaciółki. Nic mnie już nie zdziwi. Mihawk, Nami, a skoro Nami to Robin, Hancock i Vivi też wiedzą. Doliczyć jeszcze Franky'ego i Usoppa, którzy dyskretnie zwracali mi uwagę, żebym przestał się gapić na tyłek Sanji'ego.. Tak, sporo osób wiedziało. Miałem tylko nadzieję, że nie dojdzie to pocztą pantoflową do Sanji'ego. Byłbym skończony.  - Zoro. Powiedz mu. Radzę ci, zrób to jak najszybciej - Nami uśmiechnęła się, po czym wstała i wyszła, tłumacząc, że idzie z Robin na miasto. Chwyciłem telefon, a mój żołądek podskoczył do gardła. Kiedy ja zbierałem wszystkie siły, żeby wysłać kucharzykowi SMS-a z prośbą o spotkanie, ten do mnie zadzwonił. Siłą rzeczy musiałem odebrać, bo jeszcze by się obraził, a tego nie chcemy.
  -Siema Zoro! Kac nie dokucza? - zaśmiał się. - Mogę teraz wpaść? - spytał wyraźnie zbyt wesoły. Zgodziłem się. Po kilku minutach już stał w drzwiach mojego pokoju z reklamówką w ręku. - Widzę, że nie jest tak źle jak myślałem, że będzie. Co ci się wczoraj stało? Wybiegłeś taki rozdygotany, trochę się przestraszyłem. Martwiłem się. To do ciebie nie podobne, takie zachowanie. - powiedział kucharzyk, siadając na ziemi. Wzruszyłem ramionami, kuląc się w sobie. Raz kozie śmierć.
  -To trochę delikatna sprawa. Obiecaj mi, że nieważne co powiem, nie przerwiesz mi póki nie skończę - powiedziałem na jednym wdechu. Blondyn spojrzał na mnie zdziwiony i jakby trochę przestraszony.
  -To trochę przerażające, ale wal. Śmiało - usiadł po turecku naprzeciwko mnie.
  -Kilka tygodni temu.. Jakoś tak z dwa miesiące już minęło odkąd odkryłem, że coś jest ze mną nie tak. Na początku nie mogłem w to uwierzyć. Doszło nawet do tego, że gadałem z lustrem. Przeraziłem się i nie wiedziałem co robić. Myślałem, że nikt się nie domyślił, ale dziś wpadła Nami i powiedziała na głos wszystko, o czym do tej pory myślałem. Chciałem to ukryć, ale coś kiepsko mi to wychodziło, bo już połowa naszej paczki wie. - zarechotałem smutno. Przyciągnąłem kolano do klatki piersiowej i pochylając głowę, położyłem dłoń na karku. Czas zacząć dawkować informacje. - Bo widzisz.. Ja.. Jestem gejem. - pochyliłem głowę jeszcze niżej. Miałem ochotę uciec. Cisza, która zapadła, była zbyt wymowna, a ja, mimo całej swojej odwagi, stchórzyłem i nie potrafiłem spojrzeć na Sanji'ego. W końcu usłyszałem syk wypuszczanego przez zęby powietrza. Zacisnąłem pięści.
  -No nieźle. Nie wiem co powiedzieć, no. - usłyszałem w końcu. Podniosłem zdębiały wzrok na szeroko uśmiechniętego kucharzyka. - Mam nadzieję, że kogoś sobie znajdziesz. Powodzenia - w jego uśmiechu, słowach i gestach było coś sztucznego, wymuszonego.
  -Ta.. Dzięki - uśmiechnąłem się, starannie odmierzając każdy ruch. To koniec. Klamka zapadła. Koniec. Po jeszcze kilku wymienionych sztywno zdaniach, Sanji wyszedł, a ja się położyłem. Znowu. Nie ma co. Najlepiej popsuć sobie urodziny, Miałem ochotę nie wstawać następnego dnia. To będą najgorsze urodziny w historii.
  -Sto lat Zoro! - usłyszałem wrzask. Poderwałem się na równe nogi. W pokoju stała cała nasza paczka. Tort, świeczki, prezenty, życzenia.. Wszystko było idealnie. Brakowało tylko jednego. Sanji nie przyszedł.
  Bawiliśmy się świetnie cały dzień. Udało mi się nawet zapomnieć na trochę o swoich troskach, ale kiedy wszyscy poszli do domów, znów zostałem sam ze swoimi myślami. I zaczęło się myślenie 'Co jeśli..?" Znowu. Położyłem się na łóżku. Znowu. Spojrzałem na wyświetlacz komórki. Znowu. I westchnąłem. Znowu.

21.36

  Sanji nadal nie wysłał ani jednej wiadomości. Przez chwilę miałem ochotę się załamać, ale nie zdążyłem. Sen był ode mnie szybszy. O 22.45 moja komórka się rozdzwoniła.
  -Tak? - warknąłem zaspanym głosem. Przetarłem oczy.
  -Chodź nad rzekę. Szybko. - usłyszałem znajomy głos. Rozłączył się zanim cokolwiek powiedziałem. Ubrałem się  i wybiegłem z domu. Serce waliło mi jak dzwonem, a w głowie wirowało. W końcu dotarłem na wyznaczone miejsce. Jeszcze tylko zejść na dół po skarpie.. - STÓJ! - wrzasnął nagle. Posłusznie zatrzymałem się w pół kroku. Czekałem. Nagle rozległ się świst powietrza i niebo zostało pokolorowane pięknymi migoczącymi światłami. Obok mnie pojawił się Sanji i z szerokim uśmiechem życzył mi wszystkiego najlepszego. Też się uśmiechnąłem.

Kocham cię..

  -Co? - wydusił zdumiony Sanji. Zesztywniałem przerażony. Powiedziałem to na głos? Przez moją głowę przeleciały wszystkie najgorsze scenariusze tego, co mógł zrobić blondyn. Zamknąłem oczy. Skoro i tak już wie, to niech nie będzie niedopowiedzeń. Zacisnąłem dłonie w pięści.
  - Miałem to powiedzieć kiedy indziej, ale skoro samo wyszło to.. Słuchaj Sanji.. - spojrzałem na niego. Nie wydawał się już ani trochę zaskoczony czy nawet zmieszany. Wziąłem głęboki oddech. - Kocham cię Sanji. - wydusiłem, czekając na jakąkolwiek reakcję. Fajerwerki powoli przestawały wystrzeliwać. Idealna chwila na dostanie kosza. Ciszę przerwały szybkie kroki. Zacisnąłem zęby. Poczułem ramiona ocierające się o moją szyję i nagle Sanji przywarł do mnie całym ciałem. Oparł czoło o moje ramię i stał tak, ściskając mnie najmocniej jak dał radę. Nie wytrzymałem. Objąłem go mocno, czując ściekające po moich policzkach łzy. - Kocham cię, kocham cię, kocham..
  -Tak wiem. Wreszcie to powiedziałeś. Po twoim wczorajszym wyznaniu myślałem, że to tyle, że nic do mnie nie czujesz jednak.. Nawet nie wiesz jak mi ulżyło. Dziękuję. - mruknął. - Ja też cię kocham, Zoro. - chwyciłem jego twarz w dłonie i przycisnąłem usta do jego warg. - No nie rycz już. To nie w twoim stylu - zaśmiał się, czochrając moje włosy. Przycisnąłem go do siebie jeszcze bardziej, nie mogąc uwierzyć, ze to wszystko dzieje się naprawdę. - No już.. Udusisz mnie. Nie ucieknę ci przecież. - zaśmiał się znowu. Ściskałem go tak jeszcze przez kilka minut, ale potem... Potem działo się dużo i jeszcze więcej. Ważne, ze od tej chwili zawsze byliśmy już razem. Sanji uczynił mnie najszczęśliwszym człowiekiem na świecie.

Siema. Jestem Roronoa Zoro i mam 20 lat.
Wreszcie nauczyłem się prawdziwie kochać.

piątek, 20 czerwca 2014

Aho i Baka III (Aomine x Kagami - Kuroko no Basket)

no dobra.
miało nie być trzeciej części, ale się dla Kiri poświęcę i napiszę dalej xD
to czo?
dedykacja.


Dedekejszon for Kiri.
Ciesz się xD

***

  Dwa dni temu zabujałem się w Taidze, wczoraj przyznałem się do pełnoprawnego pedalstwa, a teraz mam chęć na tyłek czerwonokudłego faceta, który jest taki zgrabny, piękny, seksi i w ogóle to chyba osmy czy który cud świata.
...
  Tak, to normalne.
 Powróćmy zatem do mojego teraźniejszego położenia. Położenia w sensie dosłownym. Leżałem sobe pod Taigą. Nie, to nie las. To mój wybranek ma tak dziko na imię. Trochę jak baba, ale to on jest kobietą w tym związku. 
  Kurna, się zamyśliłem, a takie fajne rzeczy się dzieją. Otóż nade mną nachyla się właśnie mój wybranek z piękną miną, okazującą jego zainteresowanie mną. Patrzy na moją twarz i zbliża się powoli. Ej, cholera. On nie umie sobie z tym radzić czy jak?
  -Już wiem czemu ci Kuroko uciekł - warknąłem, kładąc dłonie na jego barkach. Zdziwiony Kagami przez chwilę chciał dostać okresu i powiedzieć, że go głowa boli, ale zrezygnował. A zrezygnował, bo jestem zajebisty. Wracając do tematu... Przekręciłem się tak, że teraz Kagami leżał na łóżku, a ja nachylałem się nad nim.
  -Niby czemu mi 'uciekł'? - Taiga rzucił mi wyzywające spojrzenie.
  -Bo jesteś zbyt słodki na bycie górą w związku - warknąłem, gryząc jego ucho. Przejechałem dłońmi po jego brzuchu. O Matko Koszykarska. Trafiła mi się najlepsza żona jaka mogła. Już chciałem zdjąć mu spodnie i zobaczyć jego tyłeczek w pełnej okazałości.. Chciałem, ale nie przewidziałem jednej rzeczy. Taiga może z kimś mieszkać.
  -Taiga! Wróciłam! Przepraszam, że tak późno, ale spotkałam jeszcze Tatsuyę i ... - urwała widząc naszą dwójkę na łóżku, mnie wiszącego nad Kagamim i Kagamiego leżącego pode mną.
  -Cześć Alex - powiedział speszony. Alex? To nie jest przypadkiem jego trenerka z Ameryki? To czemu on z nią mieszka? Zdrada! Wbiłem wkurzone spojrzenie w kobietę. Jeszcze dwa dni wcześniej wariowałbym widząc jej cycki, ale teraz mam Taigę i chciałbym się z nim pomiziać! Żadnych Aleksów mi do tego nie trzeba, więc wypad z baru! - Aomine, zejdź ze mnie. Proszę - szepnął Kagami. Posłusznie zrobiłem co mi kazał. Co miałem zrobić? Zignorować to i dalej się do niego dobierać, narażając się na focha mojej żony? Kurde. Nawet nie jesteśmy małżeństwem, a ja już wiem, co będę musiał przeżywać. 
  Taiga pożyczył mi jedną ze swoich koszulek i sam też się ubrał. Zaraz po tym popełzłem za Kagasiem do salonu, gdzie z założonymi rękami czekała na nas blondynka-trenerka.
  -Ja.. Ja ci to wszystko wytłumaczę, Alex - wyszeptał przerażony Kagami, siadając na kanapie. Rozwaliłem się obok niego i cisnąłem tej całej Alex moje super-duper wkurzone spojrzenie pod tytułem 'Przerwałaś mi seksy, szmato'. 
  -Nic mi nie musisz tłumaczyć. Przecież wiem, że jesteś homo, więc nie denerwuj się. Za pierwszym razem widziałam więcej - zaśmiała się. Momentalnie się spiąłem. Widziała jak Kagami uprawia seksy z Kuroko. Nic tylko wynaleźć wymazywacz przeszłości. - No to... Może przedstawisz mi prawidłowo swojego... chłopaka?
  -Dobra. To jest Aomine Daiki z Akademii Too. Pozycja mocny skrzydłowy. Coś jeszcze? Chyba nie - Taiga podrapał się po karku. Chcę go.
  -Jestem Alex Garcia. Miło mi poznać tak silnego zawodnika - wyciągnęła do mnie rękę z uśmiechem. Zrobiłem to, co nakazywały dobre maniery. Uścisnąłem wyciągniętą ku mnie dłoń. 
  -Taa.. Mi też jest miło - a raczej byłoby, jakbyś nam nie przeszkodziła! Chcę go.
  -No więc chłopcy.. Co macie zamiar dziś robić? - spytała jakby nigdy nic. Popatrzyłem na Taigę, Taiga popatrzył na mnie. Uśmiechnąłem się. Lepiej nie mówić, co ja mam w planach. 
  -Aomine. Chodźmy się przejść. Do parku - powiedział Kagami podrywając się nagle i wyszedł szybkim krokiem z salonu.
  -Do widzenia! - zawołałem rozbawiony, wybiegając za moją żoną, która już czekała w otwartych drzwiach mieszkania. Chwyciłem swoje buty w rękę i na boso przebiegłem do swojego domu. Kagami podążył za mną, śmiejąc się z mojej miny. Nie spodziewałem się, że będzie aż tak pizgało złem. Zimnica taka, że jaja zamarzają. A jeszcze wczoraj było gorąco. Tak trochę co się dzieje.
  -Mówili, że ma dzisiaj padać. Zostańmy w domu - powiedział Taiga, zdejmując koszulkę. Uśmiechnąłem się lubieżnie. - Mogę skorzystać z twojej łazienki? Chcę się umyć - zawołał z końca korytarza. 
  -Oczywiście. Idę z tobą - wymruczałem pojawiając się za jego plecami. Podskoczył przestraszony, ale chwilę potem bez żadnego jojczenia dał się wepchnąć do łazienki.
  I tak mniej więcej wyglądał nasz następny miesiąc. Odprowadzałem Taigę pod szkołę, żeby mi go żaden gwałciciel nie wydupczył, szliśmy na lekcje, wracaliśmy osobno do domów, wychodziliśmy razem na boisko pograć w kosza, codziennie spaliśmy razem (częściej u mnie, bo u żony mieszka teściowa) i było świetnie. Pewnego deszczowego poniedziałku siedziałem sobie spokojnie przed telewizorem, czekając aż moja żonka wróci ze szkoły i zrobi mi obiadek (codziennie mogłem patrzeć na Taigę w fartuszku. Niebo albo i wyżej). Cierpliwie czekałem, bo czasem jego trenerka przedłuża trening. Kiedy spojrzałem na zegarek, dostałem nagle ciężkiej kurwicy. Trzy godziny spóźnienia. Tak być nie może. Zacząłem się martwić. Złapałem komórkę i wyzywając chmury złośliwie sikające na mnie z góry, wybiegłem z mieszkania. Z telefonem przy uchu, biegłem w stronę liceum Kagamiego. Nagle usłyszałem szept. Zatrzymałem się gwałtownie.
  -Taiga! Gdzie jesteś?! - wrzasnąłem chcąc przekrzyczeć szum deszczu. 
  -Aomine.. Jestem.. Wracam ze szkoły. Zaraz będę - powiedział słabo. I się rozłączył. Rozłączył się! Tak się nie robi, jak się ktoś martwi!
  Ruszyłem z kopyta przed siebie, rozglądając się za charakterystyczną, czerwoną czupryną. Kiedy w końcu ją zobaczyłem, pośliznąłem się i wpadłem mordą w kałużę. Nie ma co. Nigdy więcej biegania po trawie. Wstałem i pobiegłem do mojej żony. Siedział na ławce ze zwieszoną głową i wpatrywał się w swoje adidasy. 
  -Kagaś! Nigdy więcej mi tak nie rób! Dzwoń jak chcesz się spóźnić! - zawołałem, kucając przed chłopakiem. Spoważniałem, kiedy podniósł głowę. Był blady, bardzo blady. - Ej, co ci jest?
  -Powiem ci. To jasne, że ci powiem, ale mam prośbę. Nie śmiej się ze mnie, dobra? - powiedział, a raczej wyszeptał. Pokiwałem głową tak energicznie, że mi mało nie odpadła. Ja mam się z mojej żonci śmiać? Jeśli ktoś jej coś zrobił, to rzucę na pożarcie Momoi. Co jak co, ale ta cycata lesba potrafi zjeść chyba wszystko. Zarechotałem jak głupi słysząc swoją własną myśl. Kagami spiorunował mnie wzrokiem. Kurde, przestań, bo się usmażę. Sytuacja wymagała poważnej miny, wiec przybrałem maskę pokerzysty. Dawaj misiek, biorę wyznanie na klatę.
  -Ej. Kagami. Gadasz czy nie? Równie dobrze możemy pogadać w domu - powiedziałem głośno. Zaraz potem gdzieś niedaleko pierdolnął piorun. No to, kuźwa, świetnie. Już miałem zamiar wziąć księżniczkę na swe męskie ramiona i brać dupę w troki, ale księżniczka się uczepiła, że chce mi to powiedzieć teraz. No cóż.. Mario musi cierpieć dla swojej księżniczki. Taiga w różowej sukience. O nie mogę! Ruchable.
  -Aomine, tylko serio. Proszę. Nie śmiej się - lamentował Kagami. Obiecałem, że nie będę. A w myślach dodałem, że jeśli to będzie coś serio głupiego, to będę się zalewał aż zdechnę. Taiga przełknął ślinę głośno. Oj, żebyś ty tak co innego przełykał, kocie. Dobra, starczy żartów. Kagami serio źle wyglądał i mnie to trochę niepokoiło. - Mam dziś strasznego pecha. Na odpytywaniu mi się dostało przez to, że Kuroko źle mi podpowiedział. Potem nie mogłem znaleźć moich koszykarek przed treningiem. Wywalałem się na korytarzu miliony razy dzisiaj, ale najgorsze było to, że... że... - zapowietrzył się, a po chwili wybąkał wreszcie o co mu chodziło. -  Razem z moimi butami, zostawiłem swój portfel i nie mogłem zjeść moich hamburgerów. Jestem głodny.
  Padłem, nie wstaję i pokłony oddaję. Oh. Przy okazji tego, że padłem, to się jeszcze trochę poturlam. Matko, ale Kagami potrafił mieć problemy. O masakra. Miażdżyły mnie czasami jak cycki Momoi kiedy mnie przytulała, serio. Siedzi na ławce w parku, patrzy sobie na buty, naokoło niego rozpierdol jakby jakiś bożek zaczął ryczeć przy dennym romansidle, a to tylko dlatego, że nie mógł zjeść hamburgera. Zaniemogłem. Przestałem wierzyć w normalność już dawno temu, ale jak widać, jeszcze nie wszytko widziałem, słyszałem i przeleciałem. Rechocząc hardo w duchu, złapałem żonkę za ramie i pociągnąłem za sobą. Skoro do życia Taigi potrzebne hamburgery, to je dostanie. Zazwyczaj drzewa potrzebują powietrza, wody i słońca, ale akurat moje drzewko jest inne. Kiedy szliśmy powoli chodniczkiem, ludzie patrzyli na nas zdziwieni. Tak, wiem.. Tak dwie zajebiste osoby w jednym miejscu, o jednym czasie i trzymające się za ręce to za dużo dla ich małych mózgów. A może patrzyli, bo nie mieliśmy parasolki, a lało jak... no po prostu bardzo padało, okej? 
  Weszliśmy do knajpy i wszystkie oczy na nas. Przemoczeni, lało się z nas, a my (przynajmniej ja, nie wiem jak Kagami) rżeliśmy jak kobyły. I jak zwykle, wyznając zasadę trzech "Z" (zamówić, zjeść, zamknąć drzwi) szybko ulotniliśmy się z zatłoczonego miejsca. Co jak co, ale zajebistość potrzebuje miejsca, a w lokalu akurat tego nie mieli na zbyciu. Ruszyliśmy wolnym galopem w stronę domu. Kiedy drzwi się za nami zamknęły, mój mózg doznał olśnienia. Przecież padało. (no shit, my brain) Kagami. Plus mokre ciuszki. O Matko Boska Koszykarska. Pognałem do łazienki i otworzyłem drzwi. Tak. Wiedziałem, że to dobry trop. Może powinienem zostać detektywem? Detektyw Aomine Daiki. Mmm. Taiga byłby dumny. No nie ważne. Są sprawy ważne i ważniejsze. I ważniejsze. A sprawą ważniejszą od najważniejszej był teraz mokry Taiga w ciuszkach tak samo mokrych jak on sam. O matulu i nieliczni, którzy gdzieś tam modlą się o moje szczęście. Dziękuje. Byłem blisko, coraz bliżej dotknięcia pięknie zarysowanego tyłeczka Taigi, gdy nagle zabrzmiał dzwonek do drzwi niczym gong dający znak katowi, by uciął głowę skazańcowi. ... Ej. Serio. Po co ja te filmy z Taigą oglądam? Mniejsza z tym. Oglądam, bo prosi, a jak prosi, to jest słodki, a jak jest słodki, to może zabić. Poszedłem, a raczej powlokłem się do drzwi. 
  -Czego? - warknąłem otwierając je zamaszyście. Spojrzenie zimne jak dopiero co wyjęty z zamrażarki kotlet mogło zabijać. Pożałowałem swoich wszystkich grzechów, które pamiętałem. Natychmiast nabrałem ochoty na spowiedź. Czułem, że śmierć jest blisko. Oczy mojej matki były straszne. 
  -Cześć Daiki. - powitał mnie uśmiechnięty ojciec. W normalnej sytuacji byłbym szczęśliwy. Rodzinka przyjechała mnie odwiedzić, wszystko jest super. Byłbym szczęśliwy, gdyby nie to, że w moje łazience mył się teraz mój chłopak. Gdyby to jeszcze była dziewczyna, to staruszek mógłby jakoś matule ugłaskać, bo mnie dobrze rozumie. Ale to jest facet. Nie ma dwóch dziur. Ma jedną plus kutasa. O straszny. Co ja mam robić? Nie bałbym się, gdyby nie to, że oni mogą mnie stąd przymusowo zabrać. I co wtedy beze mnie zrobi moje tygrysie małe? 
  -Cześć. Co wy tu robicie? - zapytałem. No cóż. Jestem istnym geniuszem.
  -Jesteśmy tu, żeby sadzić ziemniaki - warknęła mama. Wiem już po kim jestem tak zajebisty. Zaprowadziłem rodziców do salonu i powiedziałem, że zrobię im herbatę. Mama rzuciła się w moim kierunku i zaczęła zarzucać pytaniami czy się dobrze czuje, czy nic mi nie jest, czy nie mam przypadkiem gorączki. Ledwo opędziłem się od macek ośmiornicy, a ona już była zła. - Ja też czasem potrafię być miły, wiesz? - sarknąłem odchodząc w iście zajebisty sposób. Oczywiście wstawiłem wodę na herbatę, ale zaraz potem usiadłem w kuchni i zacząłem wymyślać wymówki. Moja mama jest inteligentna, nie da się zwieść tanimi sztuczkami. Trzeba było kogoś takiego jak ja, żeby coś jej wmówić i kogoś takiego jak ojciec, żeby ją udobruchać. Tylko, że ojca teraz po swojej stronie nie mam. Czas uwolnić swoją szarmancką część zajebistości. Usłyszałem, że Taiga wychodzi z łazienki. W trybie superninja zaciągnąłem go do kuchni i wyjaśniłem sytuacje. Składanie zdań trochę mi nie szło, bo ślina ciekła mi z pyska na widok Kagamiego w samych bokserkach, ale w końcu zrozumiał o co chodzi. Szybko spieprzył do mojego pokoju się ubrać w moje ciuchy. Herbata zalana, tryb madafaka gentelman włączony.. Nic tylko dać się pożreć teraz rodzicom. Wszedłem do salonu, a zaraz za mną wkroczył Kagami. Przywitał się bardzo kulturalnie i potulnie czekał. Bo to ja tu jestem bogiem i ja wymyśliłem cały plan. 
  -To jest Kagami Taiga, mój bardzo dobry przyjaciel. Ciota, zgubił klucze od mieszkania, a że jestem bardzo dobrym przyjacielem to użyczyłem mu swojej łazienki i ciuchów - wypaliłem rozkładając ręce bezradnie, jakbym wcale nie mógł nic na to poradzić. Rodzice przez chwile się nie odzywali. Czyżbym wyczuwał zwątpienie w oczach mej matki? 
  -No nieźle, Daiki - powiedział wreszcie ojciec. - Myślałem, że jesteś niezdatny do życia w społeczeństwie, nie mówiąc o zakumplowaniu się z kimkolwiek, a tu proszę.. Niespodzianka - zaśmiał się. Moja rodzicielka mu zawtórowała. Nawet Kagami prychnął. A to zdradliwe buraki. Nie lubię buraków.
  -Kagami - wypowiedziałem jego nazwisko z naciskiem. - Chodź ze mną. Zrobimy jedzonko moim rodzicom. 
  Kuchnio, moja oazo. Nikt z mojej rodziny nie potrafił gotować, wiec rzadko kiedy ktokolwiek zaglądał do kuchni bez przymusu. Teraz kuchnia stała się istną oazą dla gejostwa. Zamknąłem drzwi, żeby ani jeden atom się nie wydostał.
  -Wiec.. Co robimy? - spytał Taiga, otwierając lodówkę. O mało nie pieprznąłem łbem o stół. Ale on jest nie domyślny. A tu go przyprowadzam, żeby obmyślić strategie, a ten serio chce gotować. Przykleiłem się do jego pleców i zdecydowałem, że nie puszczę póki nie poczuje realnego zagrożenia. Jak ja przeżyję ten czas bez miziania Taigi?! - Daiki, kochanie, mógłbyś mnie puścić? - rozwarłem ramiona szeroko i uciekłem w kąt. Stwierdzam iż dupczę potwora. - Mieliśmy nakarmić twoją rodzinkę, tak? Wiec łaskawie rusz proszę swój niedoruchany tyłek i mi pomóż.
  Naburmuszyłem się mocno. Dobra. Rozumiem. Nie chce mnie w sobie, to będzie miał mnie przy sobie. Oj tak. Zemsta. Nie będzie miał tak słodko. Kiedy coś robię, to robię to na sto procent. Moja żonka ugotowała jedzonko, a ja nakryłem do stołu. Całą rodzinką usiedliśmy do kolacji. Ja i Kagami, jako wiecznie głodne monstra, mimo zjedzenia kilku hamburgerów przed niecałą godziną, znów wpieprzaliśmy wszystko co się pod rękę nawinęło. O właśnie.. A'propo rąk. Moja jakoś tak niechcący spadła na udo Kagasia siedzącego obok, kiedy odchylałem się na krześle po posiłku. On ledwo ukrył zawstydzenie i chęć mordu. Ja perfekcyjnie zamaskowałem swoją perwersje. Kiedy sprzątaliśmy, 'niechcący' klepnąłem go po tyłku. Naraziłem się na późniejsze niemamacaniabofoch, ale warto było. Wkurzona minka Kagamiego to orgazm dla oczu. 
  -Daiki - zawołała mama z salonu po tygodniu takiego urzędowania. Nawiasem mówiąc przez ten tydzień Kagami wyparł mnie z mojej rodziny. Staruszek lubił go bardziej niż mnie, a mama powiedziała, że zawsze chciała mieć tak dobrą pomoc domową. Dokładnie. Przez ten tydzień, nie dość, że straciłem rodzinę przez swoją własną żoneczkę, to jeszcze mi dom tak wypucowali, że się w ścianie nawet przeglądać mogę. Nie no. Serio mówię. Nawet znajomy pająk się wyprowadził. Smuteczek. Jedynym, co w moim własnym mieszkaniu jeszcze było normalne to... ja. Ale nawet to chcieli mi zniszczyć. Chcieli zepsuć mi mój piękny, artystyczny nieład na głowie, a mama zrobiła mi wykład na temat tego, że w liceum muszę golić się regularnie. Wtedy to spojrzałem w lustro i mało nie zszedłem na zawał. Z lekkim zarostem jestem jeszcze bardziej zajebisty. Nie to co Taiga. Taiga nie miał zarostu. On miał koper, który mój ojciec kazał mu zgolić. Dobrze zrobił, polać mu. No dobra. Starczy wspominek z tego tygodnia. Wróćmy do teraźniejszości. Moja matka wołała mnie z salonu. A ja stałem sobie w kuchni przyciskając Kagamiego do stołu i całując mu brzuch. Wywróciłem oczami. Lepszego czasu sobie wybrać nie mogła. Westchnąłem ciężko i ruszyłem ku drzwiom. Taiga w tempie ekspresowym nałożył koszulkę i odwrócił się do mnie plecami, udając, że szuka czegoś w lodówce. - Weź ze sobą Taige. Proszę cię bardzo o to, mój ukochany synu - dodała zanim zdążyłem przekroczyć próg kuchni. Gały mi z orbit wyleciały. Od kiedy moja matula się tak do mnie zwraca? Zwykle było po imieniu albo 'debilu', a tu nagle wyjeżdża mi z 'ukochanym synem'. Porozumiałem się z Kagamim wzrokiem. Coś było nie tak i nawet taki cymbał jak on to wiedział. A wiec ruszyliśmy tyłki i powlekliśmy się do salonu na ścięcie, chociaż nawet nie wiemy co się dzieje. Usiedliśmy na ziemi przed sofą, na której spoczywał sędzia najwyższy (mój ojciec) i kat (moja matka). 
  -Co jest? - spytałem, próbując grać wyluzowanego. Tak. Luźno wyszło. Bałem się swojej matki i mi wyszło luźno. Będzie luźno. Zaraz. W gaciach. Tylko jeśli nie przestanie się tak na mnie patrzeć, a na to się nie zanosiło. 
  -Wiec.. Nie wiemy z matką od czego zacząć - powiedział ojciec drapiąc się po karku. O. Już wiem po kim to mam. - Cóż... Chcielibyśmy poznać rodziców Kagamiego.
  -Po co? - zdziwiłem się szczerze. Spojrzałem na Kagamiego, a ten wzruszył ramionami. Mój mózg zaczął pracować (muszę sobie zapisać w kalendarzu, żeby świętować to co roku). Po co im poznawanie rodziców kogoś, kogo mają za najlepszego przyjaciela swojego syna? Kurde. Chociaż... Może to i normalne w jakiś sposób jest..
  -Jak to po co? - żachnęła się mama. - Chcemy poznać rodziców twojego chłopaka. To takie dziwne?
  ...
  ...
  ...
 Zawiesiłem się na trochę dłużej niż chwile. A tak serio to siedziałem z otwartą na całą szerokość gębą i wybałuszonymi oczami, nie mogąc się nawet ruszyć. Kagami chyba też miał problem z opanowaniem szoku. Zaraz potem wstał powoli, pożegnał się i wyszedł. Spojrzałem na swoich rodziców. Oni spojrzeli na mnie. Znów zaczęło padać.
  -Leć za nim. Co zrobisz jak mi się Taiga przeziębi? Kto się będzie nim opiekował? Ja zostać nie mogę, a pod twoją opieką go nie zostawię - powiedziała, szturchając mnie stopą w ramie. Nie no, dzięki za wsparcie, mamo. Posłuchałem rady pięknego mędrca (tak, moja matka jest piękna i co?) i w maksymalnym tempie nałożyłem buty. W dupie miałem to, że zmoknę. Co jeśli jakiś zboczeniec dorwie mojego Kagamiego? Nie mogłem pozwolić na to, żeby  moją żonę dręczyły jakieś inne zboczeńce. Tylko ja mogę. 
  Pobiegłem do parku. Taiga nie jest przecież takim debilem i na pewno nie poszedł do swojego mieszkania, bo byśmy to usłyszeli. Znalazłem go na tej samej ławce, na której tydzień temu wyznał mi, że jest głodny. Spytałem czy już trochę ochłonął. Kiwną głową, ale wiedziałem, że nie jest najlepiej. Moja rodzinka, cała, bez wyjątków, jest strasznie szczera i bezpośrednia. Bo po co owijać w koc skoro i tak wiadomo, że w środku jest miecz? Ale Kagami to bardzo delikatne stworzonko. Ogromne, umięśnione, posiadające bardzo fajny tyłek i potworowate czasami, ale nadal delikatne. 
  -Jest u ciebie Alex? - spytałem po chwili. Pokręcił głową, mówiąc, że to balonowe babsko uwielbiające przerywać seksy wyjechało dwa dni wcześniej. Mimo gwałtownych protestów Kagamiego, wziąłem go na ręce. - Przestań wierzgać, bo cię zgwałcę. I tak tu nikogo nie ma. - warknąłem. Uspokoił się i pozwolił mi udawać księcia na czarnym koniu ratującego swoją białą księżniczkę. 
  Wbiliśmy cichaczem  do jego mieszkania i usiedliśmy jak najdalej od ściany dzielącej nasze domy. Taiga wyjął komórkę i zadzwonił do swoich rodziców. I kiedy tak z nimi rozmawiał, przeżyłem kolejny szok. 
  -Co? A. No tak. Tak jak powiedziałem. Rodzice mojego chłopaka chcą was poznać - zaśmiał się cicho. - Będziecie już dziś wieczorem? Świetnie. Nie. Nie ma problemu. Im szybciej tym lepiej. 
  Po tych słowach rozłączył się i oznajmił mi, że na kolacji będą dwie dodatkowe osoby. 
  -Ale.. Czekaj. Czemu tak? - jąkałem się. - Miałeś depresje, że moi rodzice się dowiedzieli, że jesteśmy razem, a twoi wiedzą?! - zawołałem. Szok pierwszego stopnia naukowego jebnięcia. Borze, z kim ja się żem związał?!
  -To nie tak. Oni wiedzieli od dawna, jeszcze od czasu kiedy zacząłem umawiać się z Kuroko. Po prostu jakoś tak mi dziwnie z myślą, że sami się domyślili. Myślałem, że ty im powiesz i przedstawisz jakoś tak fajnie, no ale stało się - zarechotał głupio. Trzepnąłem go w łeb i chwyciłem za przedramię. Pociągnąłem do swojego mieszkania desperacko wyrywającego się Taige. Czy na wszystko co ważne, będę go musiał ciągąć go w ten sposób? Do ołtarza też? Oszczędźcie mi tego, błagam. 
  -Wróciliśmy! - wrzasnąłem od wejścia. Kagami zapierał się nogami, rekami, brwiami, żeby tylko nie wciągnąć go do salonu. Mimo to i tak mi się udało. Bo czego to ja nie potrafię zrobić. Stanęliśmy przed moimi rodzicami, ja dumny z siebie, a Kagami jakiś taki skulony w sobie. Zanim ktokolwiek zdążył otworzyć japę, wkroczyłem ja. - Mamo, wysoki sądzie.. Oto mój wybranek serca Kagami Taiga. Przed dwoma miesiącami dowiedziałem się, że wole słupy od jaskiń. Jeśli chodzi o jego brak cycek to mi to nie przeszkadza, póki ma ten swój zjawiskowy tyłeczek. Jakieś pytania? - wyszczerzyłem się dumny ze swojej pięknej przemowy. Moja żona skuliła się jeszcze bardziej, a matka ledwo powstrzymywała się od śmiechu. 
  -Kiedy byłaby możliwość poznania twoich rodziców Kagami? - zwrócił się do żoneczki. Taiga mruknął, że przyjadą na dzisiejszą kolacje i umknął do kuchni pod pretekstem przygotowywania dań dla wszystkich, a ja zostałem z rodzinką w salonie.
  -Jak wy żeście się o tym dowiedzieli? - spytałem tak cicho jak mogłem.
  -Myślisz, że naprawdę nie było nic widać przez szybę w drzwiach kuchni? - sarknęła moja matka. - Poza tym.. To było trochę dziwne. Znikaliście zawsze razem. No i tropem był też twój wzrok. Wyglądałeś, jakbyś chciał go zgwałcić tu i teraz.
  -I tak było - powiedziałem bez namysłu. Tata zaczął zwijać się ze śmiechu, a ja i mama pogadaliśmy jeszcze trochę. Jak się okazało, nie trochę, tylko od groma czasu, bo kiedy akurat dyskutowaliśmy o tym, jak ważne jest, żeby umieć swój piekarnik, ktoś zapukał do drzwi. Zamarłem. Za oknem ciemno jak w u mnie dupie. Kurde. To chyba moi teściowie. Wstałem  i otworzyłem drzwi, a przede mną wyrosło coś podobnego do olbrzyma. Szczena mi opadła. Gościu był wyższy od Murasakibary. Ludzie, czemu tylko ja jestem takim kurduplem? Oh. No tak. Bo jestem zajebisty. Przed giganta wyskoczyła damska kopia Kagamiego. Co zabawniejsze nie mogła mieć więcej niż 165 cm wzrostu.
  -Dzień dobry. Państwo to rodzice Tai... Kagamiego, tak? - wydusiłem, a gigant kiwnął głową. Zaprosiłem ich do środka i przedstawiłem swoim rodzicom informując, że razem z Taigą będziemy nakrywać do stołu. W rzeczywistości po prostu spierdoliłem do kuchni i w tym swoim pedzie o mały włos nie zabiłem Kagamiego.
  -Dzięki bogu i innym szatanom, żeś nie urósł tak wielki jak twój ojciec - powiedziałem śmiertelnie poważnie, trzymając go za ramiona. Taiga prychnął, po czym serio zaczęliśmy nakrywać do stołu. Zwołaliśmy rodzinki i zaczęło się coś czego nienawidzę. Pytania. Dużo pytań. Lawina pytań. Ja tylko siedziałem i jadłem, ale musiałem też słuchać. A było o czym. Dowiedziałem się, że mama Kagamiego jest fryzjerką, a ojciec (uwaga, uwaga) kucharzem. Myślałem, że wypluję wszystko na twarz mojej rodzicielki przy udanym ukryciu ataku panicznego śmiechu. Nigdy bym nie pomyślał, że ten gigant (mój teść, sorry not sorry) może być kimś takim. Rozwaliło mnie to wewnętrznie, gniłem i mnie wywiało razem z polem sałaty.
  Po kolacji wszyscy usiedliśmy w salonie i rozmawialiśmy. No.. Znaczy oni rozmawiali. Ja jak zwykle siedziałem cicho. Mmm. Ciekawiło mnie kiedy oni wszyscy zabiorą stąd swoje tyłki. Jedyny tyłek jaki chce, żeby został to ten Kagamiego. O Borze. Taiga. Teraz. Chcę go.
  -Aomine - zwróciła się do mnie mama Kagamiego. Spojrzałem na nią zdezorientowany. Do niej nie mogłem cisnąć swojego ulubionego spojrzenia pt. 'Przeszkodziłaś mi myśleć, szmato'. Nie mogłem. Nie wypada tak. Nie do przyszłej teściowej. - Co się stało? Czemu się nie odzywasz? - spytała lekko smutna. Szok, niedowierzanie. Mały kotek. Jak Taiga kiedy za coś przeprasza. O Buddo, rozpływam się.
  -Nic się nie stało, proszę pani. Głowa mnie lekko boli - skłamałem. Uuu. Jestem niegrzeczny. Nie wolno kłamać. Głowa mnie nie bolała. Ona mnie napieprzała jak walony jakiś mutant o szybę w laboratorium. Czułem, że jutro nie wstanę z łóżka, choćby mnie wołali na obiad. No.. Może byłoby spoko, gdyby Kagamiemu zachciało się trochę pomiziać.. Nawet się nie spostrzegłem, kiedy minęły trzy godziny. Giry mi zdrętwiały, a jak wstałem, to miałem wrażenie jakbym miał miliony cycek zamiast nich. Poszedłem odprowadzić do drzwi całą czwórkę, która w trzy godziny z nieznajomych zamieniła się w nierozłączne towarzystwo. Kiedy wyszli, Kagami na chwile poszedł do siebie. Rozłożyłem się na łóżku i myślałem. Kurde. Mój ojciec i matka Kagamiego są tacy sami. Moja matka i ojciec Taigi to ta sama sytuacja. Każdy z nas znalazł swojego best friendsa. Ja mam Kagasia i jego tyłek. Kurde. Czy moje powieki zawsze były takie ciężkie?


  Obudził mnie brak powietrza. Otworzyłem usta, ale zaraz potem je zamknąłem. Co za debil rozpalił mi w gardle ognisko?! Podniosłem się do pozycji siedzącej. Pizgało złem. Bardzo pizgało złem. Wyobraziłem sobie trzęsące się na wybojach cycki Momoi. Właśnie tak teraz pewnie wyglądałem. Zaraz potem dobudził mnie okropny ból głowy. I nie tylko głowy, bo napieprzało mnie wszystko po równo. Zabiję kiedyś te deszcze i burze. Koło łóżka znalazłem wydzielone leki i karteczkę, z której wynikało, że Taiga wyruszył już do pracy, a moje śniadanko i przekąski czekają w lodówce. Machnąłem ręką na jedzenie (chyba pierwszy raz w życiu), łyknąłem leki i znów walnąłem się na łóżko. No to co? Czas pomyśleć o zaręczynach i hajtnięciu się z moim Bogiem Tyłków. Nie, żeby coś, ale... Kuźwa. Ta choroba wyzwoliła we mnie normalnego człowieka. Klękajcie narody i żałoba ogólnoświatowa kobiet. Oświadczam oficjalnie, że zamierzam się ustatkować i być wiernym Bogu Tyłków. A jak ktoś spróbuje zabrać Kagamiego, to zajebie na miejscu. Taiga to mój bober i nikt nie ma prawa go ruszać.
  Dobra. Odbija mi. Ale to o tych zaręczynach i prowizorycznym ślubie to ja tak na serio. Spojrzałem w sufit. Wstałem i chwiejnym krokiem przeszedłem przez pokój. Zerknąłem w kalendarz, a potem na zegarek. Dobra. Może się wyrobię. Za jakąś godzinę Kagami miał być w domu. Przejrzałem zawartość dość wypchanego portfela. Wspomniałem ostatnio matuli, że myślę o zaręczynach, a ona dała mi od chuja hajsu na pierścionek. Prychnąłem cicho. Miałem niecałą godzinę. Jeśli nie uda się dziś, to następna okazja będzie dopiero za rok. Chwyciłem ciepłą kurtkę i wybiegłem z domu. Najpierw jubiler (pierścionek skądś muszę wziąć, ni?), potem nasza ulubiona knajpa (żarło na wynos mieli boskie), a potem dom, a w domu łazienka. Musiałem się ogarnąć trochę, bo tak to ja mogę wyglądać na co dzień, ale nie w naszą szóstą rocznice, w którą mu się oświadczę.


The End

***

Koniec trzeciej i ostatniej części Aho i Baka.
No i świetnie.
Znowu mi nie wyszła komedia, tylko denny romans. D:
Zabijcie mnie plz.
Kiri.
Proszę. czyń honory.
Zabij mnie.
Chociaż po mojemu i tak jest lepsze niż wcześniejsze. XD
Dobra.
Ocenę zostawiam wam.
Poprawione?
Poprawione.
Ważne, że nie drama. XD
Lece oglądać One Piece.
Miłej przerwy świątecznej.
A teraz małe hokus-pokus i koniec.
Idę umierać na zapalenie płuc i zatok.
I na naderwane mięśnie pleców.
Serio mnie zabijcie, proszę.
(Myślę nad kolejnym AoKaga, ale to sekret.)
Papa. :3